Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Quince wyszedł dyskretnie z sali i poszukał pustego gabinetu z telefonem. Myślał o zwierzętach. Mały domek w Jersey City stał po drugiej stronie szerokiego Hudsonu. Quince nacisnął guzik domofonu. W głośniku odezwał się cichy, skrzypiący głos: - To ty, Timothy? - To ja, profesorze. Czy mogę wejść? - Oczywiście! Drzwi otwarte. Czekam na ciebie. Stare, postękujące pod każdym krokiem schody zaprowadziły Quincea na pierwsze piętro budynku. Było tu ciemno i śmierdziało kotami. Na solidnych dębowych drzwiach widniała staroświecka metalowa wizytówka z napisem Prof. Samuel Caedmon. Zapukał, ale nie usłyszał odpowiedzi. Nacisnął więc rzeźbioną klamkę i wsunął głowę do mieszkania. - Profesorze!!? - zawołał. - Właź, właź, Tim! Jestem w pokoju - usłyszał z końca wąskiego korytarza. Osiemdziesięcioletni staruszek otulony pledem siedział w wiklinowym fotelu i oglądał program telewizyjny. Na widok Quincea ucieszył się jak dziecko. - Ogromnie jestem rad, mój drogi, że pamiętałeś o mnie - uśmiechnął się uśmiechem człowieka, który szczyt radości i szczyt smutku ma już dawno za sobą. - Ostatnio nikt mnie nie odwiedza... Jeśli chcesz napić się czegoś, to musisz pójść do kuchni. Wiesz, te moje nogi - dodał. i - Dziękuję, z przyjemnością wypiję szklaneczkę. Quince wyjął z barku dwie wysokie szklanki i butelkę whisky. Rozejrzał się za wodą sodową i lodem, ale nie dostrzegł nigdzie ani kubełka, ani obłej butelki. Nalał. Upił łyk. Zapalił papierosa. Zwlekał. - No powiedz wreszcie, co cię do mnie sprowadza. Przecież nie uwierzę, że taki poważny profesor jak ty, współpracownik Harvardu, Columbii, Yale, doktor honoris causa Cambridge, Sorbony i iluś tam innych, pofatygował się do mnie z czystej sympatii! Czasy, kiedy byłeś moim studentem, dawno minęły... Mów, o co chodzi! - jego bystre oczy uważnie obserwowały twarz Quincea. - Ależ profesorze... - chciał zaprzeczyć. - Dobrze, już dobrze... Skończ z konwenansami. Mów wreszcie! Quince jednym ruchem wlał w siebie zawartość szklanki i pustą odstawił na stolik. Splótł dłonie na karku i odchylił głowę do tyłu. - Chodzi o tę... epidemię paniki. Nie wiem, jak to ugryźć. Czasu jest coraz mniej. Pan wie o wszystkim, profesorze!? - Quince zawahał się przez moment. - Wiem tylko tyle, ile podaje telewizja. Oni nie szukają przyczyn. Z początku twierdzili, że wszystkiemu winni są Rosjanie. Teraz uważają, że śmierć Tokio jest efektem rozpadnięcia się w atmosferze Ziemi jakiegoś wyjątkowo wstrętnego meteoru. Rozpylone w powietrzu szczątki podziałały jak narkotyk. Ludzie zwariowali... Ja osobiście uważam to za bzdurę. - Caedmon podrapał się po łysinie i z politowaniem spojrzał na spikerkę, która z przejęciem mówiła coś z ekranu telewizora. - Nie informowano o Leningradzie, Londynie, Mexico City i innych miastach? - zdziwił się Quince. - Pierwszy raz słyszę! Cóż się tam stało? - Caedmon patrzył, jak Quince w milczeniu kiwa powoli głową. - To samo! O Boże, to straszne! - jęknął. Ze stojącej obok butelki nalał sobie porządną porcję whisky, łyknął, a potem bez słowa sięgnął po papierosy Quincea. - Wszyscy dali się zaskoczyć. Jak zawsze - powiedział po chwili milczenia. - Jesteśmy bardzo głupim rodzajem istot zwących się rozumnymi. Człowiek nigdy nie potrafił uczyć się na błędach innych. Nieszczęścia, które zdarzały się w krajach dalekich od nas, najczęściej niewiele nas obchodziły. Wszyscy traktowali je jak ciekawostkę wymyśloną przez dziennikarzy dla zabawienia mas. Ot, swoiste igrzyska dla maluczkich! Akty terroru, morderstwa, katastrofy, klęski ekologiczne... Płytka filozofia telewizyjnych obrazków, żerująca na podstawowej wadzie każdego rozumnego życia. Wierzę, że jest ono czymś jedynym, niespotykanym, nieprzemijającym... A śmierci zwykle wystarcza dla wszystkich! - Jest pan biologiem, profesorze, druga pana specjalność to psychologia, niech pan spróbuje mi pomóc