Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Na drugi dzień pojechałem na lotnisko odebrać wehikuł, a w tym czasie Pietraś samotnie zwiedzał miasto. Ku mojemu zaskoczeniu odprawa celna i załatwianie formalności papierkowych w odpowiednim urzędzie trwały zaledwie trzy godziny. Moja znajomość języka angielskiego okazała się nieocenionym atutem, lecz przede wszystkim pomocny okazał się plik dokumentów urzędowych. Puszczono mnie, nie czyniąc żadnych problemów, lecz wiedziałem, że wehikuł został całkowicie prześwietlony i zbadany przez służby celne. Kiedy zabierałem pojazd z lotniskowego parkingu, nic w nim nie brakowało, nawet laptop był w tym samym miejscu co zawsze. Z lotniska porozumiałem się telefonicznie z magistrem Pietrasiem, który, o dziwo, zmienił plany na dzisiejsze przedpołudnie. Odwiedził on bowiem kuzyna od lat mieszkającego na Greenpoincie, dzielnicy zwanej Little Poland", leżącej w obrębie rozległego Brooklynu. O trzynastej jechałem już wehikułem ulicami tej dzielnicy ku najwyżej położonemu na północy Greenpointowi. Mieszkanie kuzyna Pietrasia mieściło się opodal McCarren Park, lecz miałem ich zastać w pubie na Manhattan Avenue. Jadąc we wskazane miejsce, z satysfakcją odnotowałem, że mój pojazd robi wrażenie nawet na nowojorczykach, a tutaj, jak wiadomo, trudno wprawić w zdumienie kogokolwiek. Diabli wiedzą, co sobie o mnie pomyśleli mieszkańcy tej metropolii - że jestem ekscentrykiem? E, raczej zwyczajnym biedakiem, którego nie stać na normalny pojazd. Nic to - pomyślałem - ważne, że zaistniałem tutaj". Z Manhattan Ave. - stojąc twarzą ku północnemu zachodowi - był dobry widok na środkowy Manhattan po drugiej stronie East River. O ileż ładniejszy widok rozciągał się z tego miejsca. Po drugiej stronie, na wyspie niski Brooklyn nie mógł chyba nikogo zaczarować. Manhattańczycy byli ubożsi o ten niesamowity pejzaż ciągnącego się przez osiem kilometrów lasu" z betonu i stali. Teraz te niesamowite strzeliste budowle mieniły się w majowym słońcu gamą złocistych, srebrnych i platynowych błysków, iskrzyły niczym sznur pereł albo wysadzany diamentami naszyjnik. Żyjąc w tej najwyższej na świecie dżungli" nie widziało się tego cudu architektury tak dobrze, jak właśnie stąd - z Brooklynu. Kto miał zatem lepiej? Przeciętny Manhattańczyk czy pospolity Brooklyńczyk? W dobrym nastroju stawiłem się w umówionym miejscu na spotkanie z magistrem Pietrasiem. Polski pub znalazłem bez trudu, gorzej było z miejscem do parkowania. Pół godziny upłynęło, zanim wcisnąłem się między auta na równoległej Eckford Street. Na Manhattanie było jeszcze gorzej z parkowaniem. Pietraś był w znakomitym nastroju. Jego chudy, pięćdziesięcioletni kuzyn, Zdzisław Mazur, zaprosił go bowiem na drinka, a zatem obaj panowie raczyli się od pewnego czasu whisky z colą. Jak mi powiedzieli, była to ich druga szklaneczka, ale patrząc na magistra, na jego wesołe oczy i spocone oblicze (pomimo działającej bez szwanku klimatyzacji), powinienem chyba podwoić liczbę kolejek. Mój widok wpędził magistra w jeszcze większy entuzjazm. Po krótkiej prezentacji i odmowie wypicia, opowiedziałem w skrócie przebieg odprawy celnej na lotnisku. Potem zaczął mówić magister: - Jak pan pojechał na lotnisko, pozwiedzałem sobie trochę Greenwich Village, potem wsiadłem do metra i zjawiłem się na Greenpoincie. Ile można łazić po Manhattanie! Jak już byłem tutaj, zadzwoniłem z automatu do Zdzisia i ten wyszedł po mnie. - Ale zrobiłeś mi niespodziankę! - śmiał się pan Mazur. - Ha, ha! Dzisiaj akurat mam wolne, bo robię na dwie zmiany. Szczęście... normalny fart. Na pewno pan się nie napije? Ja stawiam. - Niestety - rozłożyłem wymownie ręce - ale muszę jeszcze dzisiaj dotrzeć do Tarrytown. To znaczy: musimy. Ja i kolega Pietraś. Razem. - Pan się nie martwi taki głupstwami Zawiozę was moim trzyletnim dodge'm - zapewnił mnie pan Mazur. - Spokojnie, nich pan strzeli sobie jednego, młodzieńcze