ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Z tym to już gorzej chyba. Mnie się zdaje, że jemu się zdawało to, co tamten robi okrakiem, a jeżeli tamtemu też się tylko wydawało, to już zupełnie nic nie wiadomo! Głowa mnie rozbolała i znów, jak wczoraj, jak przedwczoraj, muszę myśleć o biskupach i o nosach sinych, o oczach jak bławatki, o modrym Dunaju i filetowej cielęcinie. Dlaczego? I wiem, że kiedy o północy dodam przyspieszenia, będę myślał o jajecznicy, a właściwie o sadzonych jajach z dużymi żółtkami, o marchwi, miodzie i piętach cioci Maryni — tak samo, jak w środku każdej nocy… Ach! Rozumiem! To jest efekt przesunięcia myśli, raz w stronę ultrafioletu, a raz — poprzez żółć — w stronę podczerwieni, czyli psychiczny efekt Dopplera! Bardzo ważne! Bo to byłby dowód, że lecę! Dowód z ruchu, demonstratio ex motu, jak mówili scholastycy! Więc ja naprawdę lecę… Tak. Ale przecież każdemu mogą przyjść do głowy jaja, pięty i biskup. To nie jest ścisły dowód, to tylko przypuszczenie. A więc cóż zostaje? Solipsyzm? Tylko ja jeden istnieję, nie lecąc donikąd… Lecz to by znaczyło, że nie istniał Annonymus Tichy ani Jeremiasz, ni Igor, Esteban ani Wszechświt, że nie było Barnaby, Euzebiusza, „Kosmocysty”, że nigdy nie leżałem w szufladzie ojcowego biurka ani że on, dosiadłszy dziada Arabeusza, nie leciał — otóż to nie jest możliwe! Miałżebym z niczego wysnuć taką ilość osób i dziejów rodzinnych? Przecież ex nihilo nihilfit! A zatem rodzina istniała, to ona pozwala mi wrócić do wiary w świat i w ten lot mój o końcu niezbadanym! Wszystko zostało uratowane dzięki wam, przodkowie moi! Niedługo włożę te zapisane karty do pustej baryłki po tlenie i rzucę je w odmęt za burtę, niech płyną w czarną dal, bo navigare necesse est, a ja lecę i lecę od lat… styczeń 1966 TOM II. ZE WSPOMNIEŃ IJONA TICHEGO I Chcecie, żebym znów coś opowiedział? Tak. Widzę, że Tarantoga wziął już swój blok stenograficzny… profesorze, czekaj. Kiedy ja naprawdę nie mam nic do opowiedzenia. Co? Nie — nie żartuję. A zresztą — mogę w końcu, raz, mieć chętkę przemilczenia takiego wieczoru — w waszym gronie? Dlaczego? Ba, dlaczego! Moi drodzy — nie mówiłem o tym nigdy, ale Kosmos jest przede wszystkim zaludniony istotami takimi jak my. Nie tylko człekokształtnymi, ale podobnymi do nas jak dwie krople wody. Połowa zamieszkanych planet — to Ziemie, trochę większe, trochę mniejsze, o klimacie zimniejszym lub bardziej tropikalnym, ale cóż to za różnice? A ich mieszkańcy… Ludzie — bo to są w końcu ludzie — też tak przypominają nas, że różnice podkreślają tylko podobieństwa. Że nie opowiadałem o nich? Czy to dziwne? Pomyślcie. Patrzy się w gwiazdy. Przypominają się różne zdarzenia, różne obrazy stają przede mną, ale najchętniej wracam do niezwykłych. Może są i straszne albo niesamowite, albo makabryczne, nawet śmieszne, a przez to wszystko nieszkodliwe. Ale patrzeć w gwiazdy, moi drodzy, i wiedzieć, że te małe, błękitne iskierki to —kiedy postawić na nich nogę — państwa brzydoty, smutku, niewiadomości, wszelakiej ruiny — że tam, w granatowym niebie, też roi się od starych ruder, brudnych podwórzy, rynsztoków, śmietników, cmentarzy pozarastanych — czy opowieści kogoś, kto zwiedził Galaktykę, mają przywodzić na myśl narzekania domokrążcy tłukącego się po prowincjonalnych miasteczkach? Kto by go chciał słuchać? I kto by mu uwierzył? Tego rodzaju myśli przychodzą, kiedy człowiek jest nieco przybity albo odczuwa niezdrowy pociąg do szczerych wynurzeń. Tak więc — aby nie zasmucać i nie upokarzać — dzisiaj nic o gwiazdach. Nie — nie będę milczał. Czulibyście się oszukani. Opowiem coś, zgoda, ale to nie będzie podróż. W końcu i na Ziemi przeżyłem niejedno. Profesorze, jeśli koniecznie chcesz, możesz zacząć notować. — Jak wiecie — miewam gości, niekiedy bardzo dziwnych. Wybiorę spośród nich pewną kategorię: zapoznanych wynalazców i uczonych. Nie wiem czemu, ale przyciągałem ich zawsze jak magnes. Tarantoga uśmiecha się, widzicie? Ale to nie o nim, on nie jest przecież wynalazcą zapoznanym. Dziś będę mówił o takich, którym się nie powiodło, albo raczej, którym powiodło się zbyt dobrze: osiągnęli cel i ujrzeli jego daremność. Oczywiście nie przyznali się do tego. Nieznani, osamotnieni, wytrwali w tym szaleństwie, które tylko rozgłos i sukces zamieniają niekiedy — nadzwyczaj rzadko — w dzieło postępu. Rozumie się, że ogromna większość tych, co przychodzili do mnie, była to szara brać opętania, ludzie uwięziem w jednej idei, nie swojej nawet, przejętej od poprzednich pokoleń, jak wynalazcy perpetuum mobile, ubodzy w pomysły, trywialni w rozwiązaniach, w oczywisty sposób bzdurnych, a jednak nawet w nich tli się ów żar bezinteresowności, spalający życie, zmuszający do ponawiania wysiłków z góry daremnych. Żałosni są ci ułomni geniusze, tytani karzełkowatego ducha, okaleczeni w powiciu przez naturę, która, w jednym ze swych ponurych żartów, obdarzyła ich beztalencia twórczą zajadłością, godną jakiegoś Leonarda; ich udziałem jest w życiu obojętność lub drwina, a wszystko, co można dla nich uczynić — to być, przez godzinę czy dwie, cierpliwym słuchaczem i uczestnikiem ich monomanii. W owym tłumie, który tylko własna głupota broni przed rozpaczą, pojawiali się z rzadka inni ludzie — nie chcę ich nazwać ani osądzać, uczynicie to sami. Pierwszą postacią, która staje mi przed oczami, kiedy to mówię, jest profesor Corcoran. Poznałem go, będzie temu lat dziewięć, może dziesięć. Było to na jakiejś konferencji naukowej