Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
A więc i one musiały przeżyć to samo, co my - pomyślał Robert. Szybko wyłączył radio. - Schodzimy - zawołał do kolegi. Byli bez masek. Dopiero teraz uświadomili sobie, że na tej wysokości oddychali jak gdyby nigdy nic. Stwory nie pozwoliły im na najmniejszy wysiłek. Znowu pochwyciły ich w ramiona jak dwóch niemowlaków, przytuliły do owłosionych piersi i, nie wiadomo w jaki sposób, uruchomiły windę magnetyczną. Cała czwórka zjeżdżała powietrzem obok szczytu z zadziwiającą prędkością i lekkością. Było to coś w rodzaju lotu. - Brawo - powiedziały stwory wkładając obydwu do namiotu. Brawo. Bum, bum. Wtedy właśnie Robert podjął decyzję. Pierwszą rzeczą, którą zrobią po powrocie na dół, będzie rozmowa z Janka w cztery oczy. Zaproponuje jej wspólną wyprawę na ten szczyt, jeszcze raz. Niespodziewanie pójdą tarn we dwójkę, ażeby sprawdzić czy Yeti to wówczas zauważą, i czy jeszcze raz podejmą próbę pomocy. To będzie badanie, badanie rzeczywistości - myślał sobie Robert - muszę wiedzieć jak to jest naprawdę, jeśli w ogóle jest naprawdę. Następnego dnia w znakomitej formie, mimo wzmagającej się śnieżycy, zeszli do kolegów. Yeti poczęły znowu znikać i pojawiać się wśród okrytych śniegiem skał i oddalały się coraz bardziej. - Janka - to były pierwsze słowa Roberta, gdy zszedł z całą grupą do dolnego obozu - muszę z tobą ustalić dalszy program wyprawy. - Myślałam już o tym - odparła. - Zostawcie nas samych - poprosił Robert. Zasiedli oboje w namiocie, patrzyli na siebie i żadne nie chciało zagadać pierwsze. A potem zaczęli gwałtownie szeptać jedno przez drugie. Był to dialog o klęsce. W gruncie rzeczy nie obchodziło ich kim są Yeti - przybyszami z przestrzeni pozaziemskiej, z obszarów pozagalaktycznych, żywymi skamielinami zachwyconymi tym, co po nich stało się człowiekiem, czy też może odbiciami żywych istot w strefie jakiejś wielkiej anomalii magnetycznej. Dopiero później, grubo później, któryś z młodych badaczy historii tej wyprawy miał zawołać na jednym z zebrań, przerywając czyjś bardzo uczony wywód. - A może jest trzeci stan istnienia? Poza życiem i śmiercią może przecież egzystować taka postać żywej, najwyżej zorganizowanej materii, która nie jest ani tym co w naukowym i potocznym znaczeniu uważamy za życie, ani jego absolutnym końcem czyli śmiercią. Może można być nie żyjąc ani nie zmartwychwstając? Czyż materialne bytowanie nie może organizować się w jakieś zupełnie inne od znanych nam i opisanych form? W formy poznawalne dla nas tylko w pewnych warunkach? Zakrzyczano go. - Słuchaj - powiedział Robert po zrzuceniu z siebie całego balastu przeżyć z ostatnich kilkudziesięciu godzin - wychodzimy po cichu, jutro nad ranem. Jeśli nie wrócimy, jestem pewien, że nasi koledzy, którzy orientują się w tym co Yeti z nami zrobili nie puszczą pary z gęby. We własnym interesie. Nie była to jednak cała prawda. Gdy zbadano tę sprawę później i to dokładnie, z tą dokładnością na jaką stać naukę, ogłoszono, że chodziło o wyraźną zdradę ziemskich interesów, jakiej mieli się dopuścić kierownicy wyprawy. Przeszli na stronę dziwacznych stworów, zadziwiająco podobnych do legendarnego człowieka śniegu. Na razie jednak zapadła ta gwałtowna górska noc, kładąc swoją ciężką, zimną łapę na wszystkim co żywe, co dotarło do tej wysokości. Przed świtem, gdy ekipa już bardzo mocno spała (tak przynajmniej się wydawało) Janka z Robertem opuścili wśród śnieżycy obóz i spokojnie, szlakiem babek, wydostawali się na pierwszą platformę. Tym razem już na początku włożyli maski. Nie chcieli tracić ani krzty sił. Chcieli sprawdzić, czy im się uda. Śnieżyca rzedła: już tylko drobne białe kreski przecinały granatowe, coraz mocniej iskrzące gwiazdami niebo. Nie odzywali się do siebie. Poruszali się szybko, dając z siebie wszystko. Pragnęli zdążyć przed świtem na platformę a potem, nie wypoczywając, podjąć próbę zdobycia szczytu. Bez niczyjej pomocy. Ale gdy tylko rozłożyli namiot, żeby odpocząć choćby na godzinę, już podeszły do nich dwie ogromne postaci w futrach. Robertowi znowu zjeżyły się włosy pod kapturem. Jeden z Yetich był wyraźną jego kopią, drugi sobowtórem Janki. Zaczęły się bezowocne próby nawiązania kontaktu. Janka błagała, żeby ich pozostawiono w spokoju, że chcą tylko dotrzeć do szczytu a teraz po prostu wypocząć, bo są bardzo zmęczeni. Robert gestami dramatyzował te próby porozumienia. Oba Yeti uśmiechały się swymi sztucznymi uśmiechami, kiwały nagimi bezwłosymi jakby oskalpowanymi łbami, gdyż na widok ludzi zrzuciły z czaszek swoje ogromne czupryny i jak kaptury opuściły je na plecy. Scenę tę obserwowała przez lornety niemal cała ekspedycja; dogadano się po cichu, i za Robertem i Janka wyszli ludzie gęsiego, trzymając się stale w przyzwoitej odległości. Yeti na szczęście nie było w pobliżu i nikt im nie przeszkadzał. Widzieli jeszcze, jak Robert z Janka wyciągają ręce na dół w kierunku obozu, jakby pokazując Yetim drogę, jak tłum Yetich pojawił się na skałach tak nagle jakby wyszedł z ich wnętrza i w ciężkich podskokach skierował się ku głównemu obozowi. W tym tłumie zarówno Janka, jak i Robert zniknęli