Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Chłodno i precyzyjnie rozmyślał o zasięgach, trajektoriach i sile rażenia, jakie można uzyskać z kawałków zgiętej stali i skręconych jelit. Próbował zarazem zaadaptować owe pomysłowe mechanizmy, tak wyraziście wyrysowane w jego głowie, do materiałów i potrzeb 71 chwili. Popatrzył na belki stropowe chaty i olśnił go nowy pomysł; przestał jednak o nim myśleć - najpierw należało zająć się kuszą. Willis wyprostował się. Trzymał w dłoni płaską sprężynę. - To z samochodu. Nada się na kuszę? Armstrong spróbował ją zgiąć i przekonał się, że jest bardzo sztywna. - Niezwykle mocna - powiedział. - Prawdopodobnie mocniejsza niż wszystko, czym dysponowano w średniowieczu. Będzie z tego potężna broń. Może jest nawet za sztywna - nie wiem, czy będziemy potrafili ją zgiąć. - Przeanalizujmy problem jeszcze raz - zaproponował Willis. Armstrong zaczął rysować na odwrocie koperty. - W lekkich, sportowych kuszach używa się strzemienia, które jednak nie wystarczy dla broni, o jakiej myślimy. Przy cięższych kuszach bojowych stosowano dwie metody naciągania - pierwsza to dźwignia z zapadką - wyglądająca mniej więcej tak - którą zdominowano do strzału, a druga to korba poruszająca serię trybów. Willis spojrzał na szkice i skinął głową. -Najlepszym rozwiązaniem dla nas jest korba. Ten numer z zapadką trudno byłoby wykonać. A j eśli rzecz okaże się niezbędna, możemy spiłować sprężynę i tym sposobem ją osłabić. - Rozejrzał się dokoła. - Gdzie jest Peabody? - Nie wiem - odparł Armstrong. - Zabieramy się do roboty. - Lepiej go znajdźmy - powiedział Willis. - Zapędzimy go do robienia strzał. To powinno być proste zajęcie. - Bełtów - poprawił go Armstrong cierpliwie. - Jak zwał, tak zwał. Bierzmy się do roboty. Znaleźli Peabody'ego w jednej z chat, gdzie podgrzewał sobie puszkę fasoli. Niechętnie wrócił do warsztatu i przystąpili do roboty. Armstronga zdumiewała sprawność palców Willisa. Z niewiarygodnych materiałów, posłu-gując się jeszcze gorszymi narzędziami, wyczarował nadające się do użytku części. Stwierdzili, że stara szlifierka jest ich najsprawniejszym przyrządem tnącym, jakkolwiek ma skłonność do marnowania materiału. Armstrong kręcił korbką w pocie czoła, a że sił nie starczało mu na długo, zaczęli to robić na zmianę; przy czym on i Willis wykonywali swoje zadanie w milczeniu. Peabody zaś ze stekiem przekleństw na ustach. Zerwali z chaty przewody elektryczne i odarli je z izolacji. Pocięli stal zbrojeniową na kawałki i ponacinali ich końcówki, by można było zaopatrzyć je w lotki. Było zimno. Z ich odrętwiałych dłoni sączyła się krew. Pracowali całą noc i świt rozjaśniał już niebo, gdy Armstrong wziął w ręce ukończoną broń, przypatrując się jej trochę bez przekonania. - Wyszła nieco inaczej, niż sobie wyobrażałem, ale sądzę, że będzie działać. - Ospale potarł oczy. - Teraz zniosę ją na dół, może się tam przydać. Willis ciężko wsparł się o ścianę chaty. 72 - Mam pomysł lepszego rozwiązania. To bydlę ciężko będzie naciągnąć. Ale najpierw potrzebuję trochę jedzenia i snu. - Jego głos przeszedł w mamrotanie i Willis gwałtownie zamrugał oczami. Całą noc reflektory nieprzyjacielskich pojazdów oświetlały most. Było oczywiste, że wypad z zamiarem poprzecinania lin skazany był na niepowodzenie. Wróg, nie mając ochoty wchodzić w światło, kiedy z ciemności może paść strzał, zrezygnował z nocnej pracy przy moście. Forester przepełniony był wzgardą. - Cholerni głupcy - powiedział. - Jeśli nie możemy trafić ich przy świetle dziennym, to pewne, że nie trafimy ich nocą. Ale gdyby mieli choć odrobinę oleju w głowie, powinni wiedzieć, że właśnie w ciemnościach mogą najłatwiej zorientować się, skąd strzelamy. Wysłaliby na most swojego człowieka, aby ściągnął na siebie ogień, a potem podziurkowaliby naszego jak sito. Za dnia nieprzyjaciel pracował. I znacznie mniej obawiał się strzałów. Dotychczas nikt nie został trafiony i stało się jasne, że bez niewiarygodnego zbiegu okoliczności nic złego stać im się nie może. Rankiem w pistolecie Rohdego było tylko sześć kul, a na moście przybyło dziewięć belek. Do dziewiątej Rohde zmarnował dwie kolejne kule i właśnie wówczas drogą nadszedł Armstrong, dźwigając swoją konstrukcję. - Macie. To wasza kusza. - Potarł przekrwione, zmęczone oczy. - Mówiąc fachowo, nazwałbym to arbalestą. - Dobry Boże, szybko się uwinęliście - powiedział O'Hara. - Pracowaliśmy całą noc - odparł ze znużeniem Armstrong. - Sądziliśmy, że będzie wam pilnie potrzebna. - Jak działa? - O'Hara z zaciekawieniem oglądał oręż. - Metalowa pętla przy końcu łoża to strzemię, stawiacie je na ziemi i wkładacie w nie stopę. Potem bierzecie tę linkę, chwytacie haczykiem za cięciwę i zaczynacie kręcić tą korbką. Odciąga to cięciwę do położenia, w którym zostanie pochwycona przez zaczep spustowy. Wkładacie bełt w łoże i jesteście gotowi do strzału. Naciskacie spust i zaczep opada, zwalniając cięciwę. Kusza ciążyła w dłoniach O'Hary. Jej łuk wykonany był z resoru samochodowego, cięciwa zaś - z elektrycznego kabla, dla większej mocy splecionego w sześciopasmową linkę. Również linka odciągająca była potrójnie skręconym kablem. Korpus i spust zrobione zostały z drewna, a łoże, w którym spoczywał bełt, z kawałka rury osłaniającej przewody elektryczne. Był to triumf improwizacji