Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Potrafił sobie wyobrazić broń, z której strzelano, rozróżnić szczęk spustu, policzyć pociski. Rąbnął przedramieniem w rygiel na drzwiach. Otworzyły się, a on rzucił się naprzód ciągnąc za sobą wierzgającą kobietę. - Dość tego! - wrzasnęła. - Nie pójdę dalej! Jest pan szaleńcem! Przecież to były strzały. Jason zatrzasnął kopniakiem wielkie metalowe drzwi. - Wstawać! - Nie! Wymierzył jej cios w twarz grzbietem dłoni. - Przykro mi, ale pójdzie pani ze mną. Wstawać! Dotrzymam słowa na zewnątrz. Tam panią puszczę. Lecz dokąd właściwie ma teraz iść? Znajdowali się w następnym tunelu, tym razem nie wyłożonym dywanem, bez błyszczących drzwi, nad którymi paliłyby się napisy. Znajdowali się na zapleczu przypominającym nieco opuszczoną dekoratornię; podłoga była betonowa. Obok niego przy ścianie stały dwa wózki transportowe. Miał więc rację - dekoracje używane na scenie sali numer siedem dowożono tam na specjalnych transporterach, toteż drzwi musiały, być dostatecznie wysokie i szerokie, by mogły się w nich zmieścić duże elementy. Racja, drzwi! Przecież powinien zabarykadować drzwi! Marie St. Jacques stała. Przytrzymał ją i jednocześnie chwycił za pierwszy wózek. Popychając go ramieniem i kolanem przesunął pod drzwi, aż trzasnął o ich metalową obudowę. Spojrzał w dół, pod grubą drewnianą platformę wózka - na kołach były blokady. Zablokował je obcasem na kole przednim i tylnym. Kiedy wyciągnął nogę, by zablokować tył, dziewczyna obróciła się i usiłowała mu się wyrwać. Zsunął rękę po jej ramieniu i chwycił za nadgarstek, wykręcając jej dłoń. Krzyknęła, łzy napłynęły jej do oczu, usta zadrżały. Pociągnął ją za sobą, szarpnął w lewo i zaczął biec w stronę, w której jego zdaniem było tylne wyjście z hotelu - to znaczy miał nadzieję, że to właściwy kierunek. Bo tylko tam, właśnie tam przyda mu się ta kobieta, przez te kilka sekund, kiedy wychodzić będą na zewnątrz we dwoje, a nie on sam. Nagle rozległo się gwałtowne walenie w drzwi - mordercy usiłowali je otworzyć, lecz barykada z wózka okazała się na to zbyt ciężka. Szarpnął dziewczynę, by biegła z nim dalej betonowym korytarzem. Marie chciała mu się wyrwać; zaczęła kopać, wykręcać się we wszystkie strony, była na granicy histerii. Nie miał wyboru - chwycił ją za łokieć i z całej siły wbił kciuk w jego zagłębienie. Pod wpływem nagłego rozdzierającego bólu dziewczynie zabrakło tchu. Z oczu popłynęły jej łzy, wypuściła powietrze, zrezygnowała z walki, pozwoliła się ciągnąć dalej. Dotarli do betonowych schodów. Cztery stopnie miały stalowe okucia, prowadziły w dół do żelaznych drzwi. Było to miejsce, w którym rozładowywano samochody dostawcze: za drzwiami znajdował się tylny parking hotelowy. Bourne pokonał więc już prawie wszystkie przeszkody. Teraz pozostawało tylko zachować pozory. - Niech pani posłucha - powiedział do zesztywniałej z przerażenia kobiety. - Chce pani, żebym panią puścił? - Och, Boże, tak, proszę! - To niech pani robi dokładnie to, co każę. Zejdziemy tymi schodami i wyjdziemy na zewnątrz jak para absolutnie zwyczajnych ludzi pod koniec dnia pracy. Weźmie mnie pani pod ramię i powoli wyjdziemy, cicho rozmawiając. Pójdziemy w stronę samochodów w głębi parkingu, i oboje będziemy się śmiać... niezbyt głośno, po prostu swobodnie... jakbyśmy wspominali jakieś śmieszne historie, które się wydarzyły w ciągu dnia. Rozumie pani? - Mnie przez ostatni kwadrans na pewno nie wydarzyło się nic zabawnego - odparła jednostajnie, ledwie słyszalnym szeptem. - To niech pani udaje, że się wydarzyło. Może być tu na mnie zastawiona pułapka. A jeżeli nie, to wszystko mi jedno. Rozumie pani? - Chyba złamał mi pan prawą rękę w nadgarstku. - Nieprawda.. - I lewą rękę. I ramię. Nie mogę nimi ruszać. Wszystko mnie rwie. - To dlatego, że nastąpił ucisk na zakończeniu nerwu. Przejdzie za kilka minut. Wszystko będzie dobrze. - Bydlę z pana. - Chcę żyć - powiedział. - Chodźmy. Niech pani pamięta: kiedy otworzę, drzwi, ma pani na mnie patrzeć i uśmiechać się. Teraz odrzucić głowę do tyłu i roześmiać się. - Będzie to najtrudniejsza rzecz na świecie. - Łatwiej się uśmiechnąć, niż umrzeć. Wsunęła mu obolała rękę pod ramię. Zeszli kilka stopni w dół na podest, stanęli pod drzwiami. Otworzył je i wyszli - on z ręką w kieszeni płaszcza zaciśniętą na rewolwerze Francuza wodził badawczo wzrokiem po platformie wyładunkowej. Nad drzwiami była jedna żarówka w drucianej obudowie. Rzucała światło na betonowe schody po lewej, prowadzące na niżej położony chodnik. Bourne poprowadził zakładniczkę w ich stronę. Wykonywała potulnie jego rozkazy, ale efekt tego był makabryczny. Kiedy schodzili po schodach, zobaczył w świetle żarówki jej przerażoną twarz, którą zwróciła w jego stronę. Wydatne usta miała rozchylone, wargi rozciągnięte w sztucznym, pełnym napięcia uśmiechu ukazującym białe zęby. Jej ciemne oczy wyglądały jak dwa młyńskie koła; czaił się w nich prymitywny strach. Zalane łzami policzki miała napięte, blade, zeszpecone czerwonymi plamami tam, gdzie ją uderzył. Patrzył na twarz wyrzeźbioną z kamienia, na maskę obramowaną ciemnorudymi włosami opadającymi na ramiona - wieczorny wiatr odwiewał je lekko do tyłu, jedynie one więc nie były nieruchome, cała twarz bowiem pozostawała maską. Z gardła kobiety wydobył się stłumiony śmiech, żyły na jej długiej szyi nabrzmiały