Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!
W ten sposób urzędujecie w samym oku cyklonu. Kapujesz, Lowa? — Jasne — rzekł Zylbersztajn. — Cała forsa do tej walizki — rzekł raz jeszcze Merynos. — Liczyć będziemy wieczorem. Aha, Robert, zanim się tam zagnieĽdzicie, odpal Szai z pięćset biletów dla grupy uderzeniowej. I niech Szaja rozstawi swoj± hoftę w okolicach placu Grzybowskiego i niech nie daje — nikomu biletów bez cynku ode mnie. Ja tam przyjadę. Zrozumiałe¶? Wszystko proste? — Jak drut — rzekł Kruszyna. — Jasne — powtórzył Lowa i wzi±ł walizkę do ręki. Merynos odprowadził ich do drzwi. — Panie prezesie — rzekł Kruszyna odwracaj±c się nagle — a co będzie z tym facetem? Z tym małym, na górze? No, z tym Drobniakiem? — Nic — u¶miechn±ł się Merynos — na razie niech tam siedzi. Jutro, jak już będzie po wszystkim, to z nim porozmawiamy. Może uda mi się co¶ dla niego zrobić. Jak przestanie się stawiać. Lowa i Kruszyna zbiegli na dół. Merynos wrócił do pokoju i wyj±ł now± walizkę z pawlacza. Był to czarny kufer lotniczy z drogiej, l¶ni±cej skóry, obszerny i bardzo lekki. Merynos wrzucił doń trochę bielizny, garnitur, przybory toaletowe — Następnie zdj±ł ze ¶ciany spory obraz: w ¶cianie ja¶niał stalowy zawór wbudowanej kasy ogniotrwałej. Merynos otworzył zawór, wyj±ł z kasy plik papierów warto¶ciowych i wrzucił je do kufra. Następnie przyniósł ze spiżarni dwie litrowe butelki wódki i włożył je do kufra, między ubranie i bieliznę. Zszedł na dół, wstawił kufer na tylne siedzenie małego wanderera, zatrzasn±ł za sob± drzwiczki i ruszył ku miastu. Tornado kurzu uderzyło w przedni± szybę auta. Na ulicy wirowały smugi nie zamiecionego brudu i kupki ¶mieci, kurz wgryzał się w oczy. — Ci±gn± na stadion — rzekł ZŁY, przecieraj±c osmagane powieki. Spogl±dał w perspektywę Alei: zewsz±d Ci±gnęły strugi ludzkie w jednym i tym samym kierunku. Geniek ¦migło spojrzał na zegarek. — A dopiero wpół do dziesi±tej — rzekł z podziwem — siedem godzin będ± czekać na takim wietrzysku. Cholerni, fanatycy… — Musz± się już teraz ładować, jak chc± co¶ dzi¶ widzieć ze stoj±cych miejsc — u¶miechn±ł się — ze zrozumieniem ZŁY. — Szefie — rzekł Geniek — jak będzie z t± maszyn±? Skoczyć po ni±? To w dechę wózek, nowa „Warszawa”, ten kolega mi pożyczy na dzisiaj. A silniczek może się przydać — dokończył znacz±co. — Dobra — rzekł ZŁY — skocz po ten wózek, zjedĽ na dół i zaparkuj go w tych blokach na Przemysłowej. Wiesz, tam s± takie prze¶wity od ulicy. Pusto tam i spokojnie, a blisko stadionu. Niech stoi i czeka. Wst±p po Kompota i przyjedĽ do Kalodonta. Pójdziemy razem na mecz. — Chłopaki — rzekł Zylbersztajn do kilku koników w nasuniętych na oczy oprychówkach w bramie obdrapanej kamienicy przy ulicy Mokotowskiej — tu macie po pięćdziesi±t sztuk. Sprzedajecie teraz… — spojrzał na zegarek, dochodziła dziesi±ta — po sto złotych od sztuki. Za godzinę czekam na was na placu Zbawiciela, przed ko¶ciołem. Kto sprzeda swoje, przyjdzie po now± transzę. Biletów jest od metra, nie oszczędzać, nie certować się, ładować. I pracować na razie w dużym promieniu od głównych dróg na stadion. Tam teraz rozci±gaj± kordony milicji i wojska. Dopiero ostatnie uderzenie zrobimy przy stadionie. Aha, jeszcze to, że baza jest w tych blokach na Przemysłowej, niedaleko stadionu. Taka spokojna, zaciszna uliczka, wiecie gdzie? — Co mamy nie wiedzieć — rzekł kto¶ — z Morycem też tam pracowali¶my. — Dobra — rzekł Zylbersztajn — ta więc baza tam, i to ruchoma. O, ta — dodał wychylaj±c się z bramy i wskazuj±c na stoj±cego przy trotuarze oliwkowego humbera. Kurzawa runęła im prosto w oczy, które długo przecierali rękawami. — Maciejak — rzekł porucznik Dziarski — my nic nie mamy wspólnego z organizacj± tego meczu. Wobec tego pójdziemy sobie popatrzeć we trójkę z Klusińskim, jako widzowie, dobra? — Z mił± chęci±, panie poruczniku — u¶miechn±ł się Maciejak — po cywilnemu, prawda? — Oczywi¶cie — rzekł Dziarski — zupełnie niesłużbowo. A więc — spojrzał na zegarek: dochodzi wpół do jedenastej — teraz idę co¶ zje¶ć. Umawiamy się o pi±tej, tu, w biurze. — WeĽmiemy citroena i zd±żymy na czas. Tylko ta pogoda — zastanowił się, podchodz±c do okna — może zepsuć cały mecz, nie? Nie dochodz±c do bramy Filip Merynos spotkał Szaję. — Panie prezesie — rzekł Szaja, zasłaniaj±c uniesionym kołnierzem od marynarki usta przed kurzem — mam tu ludzi. Co z nimi robić? — Ilu masz? — spytał Merynos. — Dużo — u¶miechn±ł się bezzębnie Szaja — i coraz to ci±gn± nowi. — Bilety dostałe¶ od Kruszyny? — Dostałem. — To daj pierwszej setce bilety, niech się walcuj± w pobliże Alei i Pięknej i niech rozrabiaj±. Koniki będ± mogli lepiej pracować w takim bardaku, rozumiesz? — Rozumiem — u¶miechn±ł się poufale Szaja — globus to pan ma, panie prezesie — dodał ze szczerym podziwem. Merynos spojrzał na zegarek: zbliżała się jedenasta