ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Po dziesięciu latach amerykańskich sankcji dawne triumfy odeszły w cień. Życie w zubożałym Bagdadzie Saddama Husajna było codzienną walką o rzeczy podstawowe: żywność, czystą wodę i lekarstwa. Wysadzanymi palmami bulwarami toczyły się pojazdy. Słodkie pustynne powietrze zatruwał smog. Jon Smith rozmyślał o tym, gdy jego taksówka mknęła szarymi ulicami. Zapłacił kierowcy i rozejrzał się po niegdyś bogatej dzielnicy. Nikt nie wykazywał specjalnego zainteresowania. Był przebrany za pracownika ONZ z oficjalną opaską na ramieniu i plastikowym identyfikatorem wpiętym w kurtkę. Poza tym taksówki nie były rzadkością w tym ponurym, nękanym przez wrogów mieście. Prowadzenie taksówki było jednym z niewielu zajęć, które skłonni byli wykonywać należący do klasy średniej Irakijczycy. Większość z nich wciąż miała przynajmniej jeden sprawny samochód, a Saddam Husajn utrzymywał niską cenę benzyny: niecałe dziesięć centów za litr. Kierowca odjechał. Smith jeszcze raz rozejrzał się i ostrożnie przeszedł przez ulicę do budynku, w którym kiedyś mieściła się ambasada amerykańska. Okna były powybijane, a sam budynek i teren wokół niego znajdowały się w opłakanym stanie. Miejsce to sprawiało wrażenie opuszczonego, ale Jon nie zatrzymywał się. Nacisnął dzwonek. Stany Zjednoczone nadal miały swojego człowieka w Bagdadzie, ale był nim Polak. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym, pod koniec wojny w Zatoce, Polska przejęła kontrolę nad okazałym budynkiem amerykańskiej ambasady. Od tamtej pory, nawet gdy na miasto spadały amerykańskie bomby i pociski, polscy dyplomaci nie opuszczali gmachu. Reprezentowali w Iraku nie tylko interesy swojego kraju, lecz także Ameryki. W wielkiej zniszczonej ambasadzie zajmowali się sprawami paszportowymi, śledzili miejscowe media i od czasu do czasu przekazywali poufne wiadomości między Waszyngtonem a Bagdadem. Tak jak podczas wszystkich wojen czasem nawet wrogowie muszą się porozumiewać i tylko dlatego Saddam Husajn tolerował Polaków. W każdej chwili mógł zmienić zdanie i uwięzić wszystkich. Frontowe drzwi ambasady uchyliły się, ukazując wysokiego mężczyznę z zadartym nosem, gęstymi siwymi włosami i krzaczastymi brwiami osłaniającymi inteligentne brązowe oczy. Pasował do opisu podanego mu przez Petera. — Jerzy Domalewski? — zapytał Smith. — We własnej osobie. Pan pewnie jest przyjacielem Petera. Drzwi uchyliły się szerzej i dyplomata zmierzył go wzrokiem. Miał około czterdziestu pięciu lat. Brązowy garnitur zwisał na nim, jakby rozciągnął się w praniu. Mówił po angielsku z polskim akcentem. — Proszę do środka. Po co mamy robić z siebie lepszy cel, skoro i tak nim jesteśmy. Zamknął za Jonem drzwi i zaprowadził przez marmurowy hol do dużego gabinetu. — Na pewno nikt pana nie śledził? Podobało mu się pewne spojrzenie ciemnoniebieskich oczu nieznajomego i siła, którą emanował. W pełnym niebezpieczeństw Bagdadzie przydadzą mu się obydwie te cechy. Smith natychmiast wyczuł niepokój swego rozmówcy. — MI6 wie, co robi. Nie będę zanudzał pana szczegółami, jak przemycili mnie do Iraku. — Dobrze. Niech pan nie mówi — zgodził się Domalewski, zamykając drzwi gabinetu. — Są tajemnice, o których nikt nie powinien wiedzieć. Nawet ja. Na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. — Proszę spocząć. Jest pan pewnie zmęczony. Tamten fotel z poręczami jest wygodny. Ma jeszcze sprężyny. Jon usiadł. Domalewski podszedł do okna i przez szparę w żaluzjach wyjrzał na zewnątrz. — Musimy bardzo uważać. Jon założył nogę na nogę. Rzeczywiście był zmęczony. Czuł jednak potrzebę niezwłocznego kontynuowania dochodzenia. Myślał o Sophii i jej tragicznej śmierci. Chwilami nie mógł znieść myśli, że już jej nie ma. We śnie i na jawie tęsknił za nią. Musiał dowiedzieć się, kto ma wirusa. Kimkolwiek był ten człowiek, na pewno to on zabił Sophię. Ale dlaczego? Trzy dni temu wcześnie rano wylądował na londyńskim lotnisku Heathrow, przebrany w nowe cywilne ubrania, które kupił w San Francisco. Był to początek długiej, wyczerpującej podróży. Na Heathrow agent MI6 przemycił go do wojskowego ambulansu, którym dostał się do bazy RAF-u we wschodniej Anglii. Stamtąd odleciał do Arabii Saudyjskiej. Na pustynnym lądowisku odebrał go bezimienny i małomówny kapral ze specjalnych służb powietrznych. Był ubrany w długi beduiński strój i doskonale mówił po arabsku. — Załóż to. Rzucił Jonowi galabiję. — Wykorzystamy postanowienia mało znanego przedwojennego porozumienia. Jak się okazało, mówił o iracko-saudyjskiej "strefie neutralnej", która umożliwiała wędrownym Beduinom korzystanie z historycznych szlaków handlowych. Jon i kapral, przebrani w grube szaty, byli przerzucani z jednego obozu Beduinów do drugiego przez członków irackiego podziemia. Wreszcie dotarli do przedmieść Bagdadu. Tam kapral zaskoczył Jona, wręczając mu fałszywe dokumenty, irackie dinary, zachodnie ubranie, identyfikator i opaskę pracownika ONZ z Belize. Nazywał się teraz Mark Bonnet. Kręcił głową zdumiony sumiennością MI6. — Nie wspomniałeś mi o tym. — Pewnie, że nie — odparł z oburzeniem kapral. — Nie wiedziałem, czy ci się uda. Po co marnować taki świetny kamuflaż na trupa? Uścisnął mu dłoń na pożegnanie. — Jeśli znów zobaczysz tego wariata, Petera Howella, powiedz mu, że jest nam winien przysługę. Teraz Jon siedział w byłej ambasadzie amerykańskiej, ubrany jak typowy pracownik ONZ w brązowe bawełniane spodnie, koszulę z krótkimi rękawami, kurtkę zapinaną na suwak z opaską i identyfikatorem ONZ. W kieszeni miał pieniądze i dokumenty. — Proszę nie obrazić się za te środki ostrożności — ciągnął dalej Domalewski, wyglądając cały czas na ulicę. — Nie można nas winić za to, że nie pomagamy panu z większym entuzjazmem. — Oczywiście. Ale proszę mi wierzyć: podjęcie tego ryzyka może mieć szczególne znaczenie. Domalewski pokiwał głową. — Peter mówił mi o tym. Podał mi też listę lekarzy i szpitali, które chciałby pan odwiedzić. — Polak odwrócił się od okna. Uniósł krzaczaste brwi i znowu otaksował spojrzeniem Smitha. Jego stary przyjaciel Peter Howell powiedział, że Amerykanin jest lekarzem. Czy poradzi sobie, jeśli zostanie zaatakowany? To prawda, że z tą szeroką twarzą, silnymi ramionami i szczupłą talią bardziej przypominał snajpera niż chirurga. Domalewski uważał się za znawcę ludzi. Wszystko wskazywało na to, że Peter miał rację co do tego przebranego Amerykanina. — Zaaranżował pan spotkania? — zapytał Jon. — Oczywiście. Na niektóre pana zawiozę. Na pozostałe sam będzie pan musiał dotrzeć