Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
To mógłby być motyw. Wiem, że przebywał w sobotę na terenie firmy. Powiedział Junie, że pracuje nad czymś, co przyniesie mu mnóstwo pieniędzy. Sprawdziłam jego wykazy przepracowanych godzin. Nie ma w nich soboty ani niedzieli. To znaczy, że przyszedł do biura w sprawach prywatnych... Mamy jeszcze jednego podejrzanego. - Kto nim jest? - Sean Lillick. - Ten aplikant? On pracował ze mną nad tą sprawą... zna wszystkie szczegóły dotyczące zaginionego dokumentu. Ale jaki mógłby mieć motyw? - Taki sam. Pieniądze. Ukrywa w swoim mieszkaniu tysiące dolarów. Nie pochodzą one z pensji aplikanta. I na pewno nie zarabia ich na tych swoich tandetnych występach. - Ale przecież nie było go w firmie, kiedy ukradziono ten dokument, prawda? - Nie jestem tego pewna. Wchodził do biura w sobotę rano, posługując się swoją kartą magnetyczną. Zostało to odnotowane w komputerze. Do tej pory zakładałam, że przepracował kilka godzin i wyszedł. Ale mógł zostać całą noc. - To interesujące... - mruknął Reece. - Lillick często spotyka się z Wendallem Claytonem. Taylor przypomniała sobie, że widywała ich razem i kiwnęła potakująco głową. - Ale jeszcze bardziej interesujące jest to - ciągnął Reece - że Lillick pracuje w dziale postępowań układowych. A nie w dziale korporacyjnym. Więc dlaczego współpracuje z Claytonem? - Nie mam pojęcia. Na twarzy Reecea pojawił się wyraz niepokoju. - Lillick może też znać dane dotyczące Szpitala Świętej Agnieszki. Mógł przekazać Claytonowi informacje, które nakłoniły go do sprowadzenia z San Diego tego niespodziewanego świadka. - Więc sądzisz, że stał za tym Clayton? - spytała ze zdumieniem Taylor. Reece wzruszył ramionami. - Szpital Świętej Agnieszki jest klientem Donalda Burdicka, podobnie jak bank New Amsterdam. Claytonowi zależy tylko na tym, żeby doprowadzić do fuzji. Sabotowanie klientów Burdicka byłoby skutecznym środkiem prowadzącym do tego celu. Wstał, wyszedł do kuchni i wrócił z dwoma kieliszkami koniaku. Podał jeden z nich Taylor. Alkohol pozostawiał na ściankach naczynia lekki osad. - Wendall ma dom w Connecticut. Urządza w nim jutro przyjęcie. Pojedź tam ze mną. Może uda ci się coś odkryć. - Och, nie mam prawa się tam pokazać. Przecież jestem tylko aplikantką. - To jest przyjęcie wydawane przez firmę, tyle że odbywa się w jego posiadłości. Doroczny bankiet na cześć nowych pracowników. Możesz pojechać ze mną. - Nie powinniśmy pokazywać się razem. - Rozdzielimy się zaraz po wejściu. Przyjedziemy późno i wślizgniemy się dyskretnie do wewnątrz. - Uniósł swój kieliszek. - Dobra robota, pani mecenas. Stuknęli się kieliszkami, ale Reece zauważył, że Taylor wykrzywiła twarz w grymasie niechęci. - O co chodzi? - O to, że powiedziałeś do mnie pani mecenas. - Nie lubisz tego? - Tak nazywa mnie mój ojciec. Działa to na mnie jak płachta na byka. - Będę o tym pamiętał - obiecał. - Chyba niełatwo być córką Samuela Lockwooda. Gdybyś tylko wiedział - pomyślała, powtarzając słowa, którymi skwitowała wcześniej nagranie swego ojca. Sącząc koniak, rozmawiali o firmie, wspólnikach, romansach. O tym, kto jest gejem, kto zostanie wkrótce wspólnikiem, a kto nie ma na to szans. Taylor, która dostarczała większość informacji, była zaskoczona, że Reece tak mało wie o plotkach krążących po firmie i o rozgrywających się w niej konfliktach. Jeszcze bardziej zdumiewające było to, że wiedział tak mało o fuzji. Choć prawnicy i aplikanci rozmawiali o niej niemal bez przerwy, on zdawał się nie wykazywać większego zainteresowania całą sprawą. Taylor wspomniała mu o pogłoskach, według których Clayton zatrudnił niemieckiego prawnika, polecając mu zbadanie sprawy kont, jakie Burdick mógł otworzyć w Szwajcarii. - Naprawdę? - spytał z autentycznym zaskoczeniem. - Czy to cię nie niepokoi? - spytała. - Czy nie myślisz o tym, co będzie, jeśli Wendall wygra? Reece roześmiał się beztrosko. - Nie - odparł. - Nie robi mi to żadnej różnicy. Zależy mi tylko na tym, żeby prowadzić interesujące sprawy. Nie ma dla mnie znaczenia to, czy firmą będzie rządził Donald, Wendall czy John Perelli. Wspólnie uprzątnęli talerze. Potem usiedli wygodnie na skórzanej kanapie. Nastąpiła chwila ciszy. Słychać było tylko tykanie zegara. Odległe wycie syreny. Dochodzący z dala krzyk. Wtedy nagle ją pocałował. A ona odwzajemniła jego pocałunek. Przez chwilę trwali w uścisku. Jego prawa ręka przesunęła się po jej policzku w dół. Ale widocznie wyczuł jej nagły niepokój, bo nie posunął się ani o milimetr dalej. - Przepraszam - powiedział. - Jestem impulsywny i natrętny. Powiedz mi, żebym poszedł do wszystkich diabłów. - Zrobiłabym to, gdybym tego chciała. Gdybyś tylko wiedział... Reece odsunął się od niej i usiadł wygodnie na kanapie. - Chciałbym ci coś wyjaśnić - oznajmił po chwili milczenia. - A mianowicie? - To w gruncie rzeczy nic ważnego. Ale mam wyrzuty sumienia. Wczoraj, po zakończeniu przesłuchania świadka, powiedziałem ci, że jestem umówiony na lunch. Pamiętasz? - Oczywiście - odparła, czując przyspieszone bicie serca. - Ale nie byłem z nikim umówiony. Przypomniała sobie wzmiankę o trzygodzinnej przerwie na lunch, zawartą w wykazie przepracowanych godzin. I kwiaty. - Pojechałem do Westchester. To sprawa, o której staram się za dużo nie mówić. Moja matka przebywa tam w domu opieki. - Och, Mitchell, bardzo mi przykro. Miał kamienny wyraz twarzy, ale ona dostrzegła w jego oczach ból. - Schizofrenia. Ciężki przypadek. Odwiedzam ją dwa razy w tygodniu. Czasem mnie rozpoznaje. - Uśmiechnął się z goryczą. - Wczoraj była w niezłej formie. Zaniosłem jej kwiaty, a ona długo o tym mówiła. - Czy zażywa jakieś leki? - Och, oczywiście. Pielęgniarki traktują ją bardzo dobrze. Ale trudno mi o tym mówić