ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Anthony Schreder zesztywniał. Przez chwilę patrzył na mnie bez wyrazu. Potem wstał i otworzył drzwi. Na oścież. – Idź sobie – powiedział. – I przepraszam. Najlepszy sposób na tego kretyna, Gucia. Na każdego zresztą. Najlepszą metodą obrony jest atak. Poczułem się głupio. Strasznie głupio. Zawstydziłem się. – No, wracaj – poprosiłem. – Nie wygłupiaj się. Ciągle stał w otwartych drzwiach. – Wracaj – powtórzyłem. – Rozumiesz chyba, że w mojej sytuacji... Cholera wie, czy znał moją sytuację! W każdym razie nie ruszył się od drzwi. – Przepraszam – wykrztusiłem wreszcie, i o to chodziło. Kiwnął głową, wrócił do stołu i zaczął smarować chleb smalcem. Dla nas obu. Rozglądałem się po pokoju. Kanarek Beria śpiewał jak nakręcony, skacząc po swojej klat- ce. Było mrocznie: goła żarówka pod sufitem mało co oświetlała. Widziałem tylko, że po ką- tach leżą kłęby szmat i stosy książek, za małymi okienkami w górze migają co jakiś czas – jak to w suterenie – nogi idących chodnikiem, a przy jednym z okienek wisi na gwoździu gitara. Po prawej zobaczyłem obtłuczoną umywalkę i kubeł z pokrywą, a na pokrywie przeczytałem – byłem dalekowidzem – napis HOTEL TUDOR. I nagle ogarnął mnie strach. Za dużo było tego wszystkiego. Praprawnuczka Marksa z polskim powstańczym krzyży- kiem, cierniową bransoletą i kotem Augustynem. Mój brat – mój rzekomy brat – z rosyjskim akcentem, kanarkiem Berią i gitarą, odnaleziony w londyńskiej suterenie. (No tak: wiedzia- łem od ojca, że mam brata w Londynie, zapomniałem o tym tylko, zapomniałem nawet wy- pełniając kwestionariusz paszportowy, rubryka Krewni za granicą, i nikt się do mnie nie przy- czepił, nie zarzucono mi próby oszukania władz – a co do Soni, nikt nie mógł mi podsunąć napisu na drzwiach szafy w bułgarskim hotelu, nikt nie mógł przypuszczać, że ją odszukam, że jestem aż takim idiotą; sam o tym nie wiedziałem!) Co się właściwie stało? Dlaczego to wszystko weszło nagle w moje życie – miłość przy wiedeńskim walczyku, cierniowa branso- letka, kot Augustyn, kanarek Beria, suterena przy Portobello, stopy w kaloszach stawiające na chodniku kroki, od których brzęczała gitara, kula ciemności w kącie każdego pokoju, kula ciemności za moim ramieniem? To nie mogło być prawdą. Wymyśliłem to sobie. To sen. Zaraz się obudzę. To się nie zdarza, to się po prostu nie zda- rza! Brat podsunął mi szklaneczkę z wódką. Napiłem się. – Ja rozumiem – powiedział brat, wciąż z tym rosyjskim akcentem. – Ktoś nagle podcho- dzi, mówi, że jest twoim bratem, gdzieś cię ciągnie... rozumiem. Może ty w ogóle nie wie- działeś, że jestem, co? – Wiedziałem. Nawet pisałem do ciebie. Ojciec mi kazał. Miałem osiem lat. Nie dostałeś mojego listu? Anthony Schreder podrapał się palcem po nosie. – Zabij mnie, nie pamiętam. Osiem lat, mówisz? Tyle czasu! Nie pamiętam. Przysłał mi twoje zdjęcie, widziałeś. Ale list? Nie pamiętam! Tyle się działo. No, zabij mnie... – Nic nie szkodzi – powiedziałem z ulgą. – Ja o tobie czytałem. Pisali o tobie w różnych gazetkach. Twój list z więzienia to kiedyś wszędzie drukowali. Pomyślałem sobie wtedy: ale durak! Z motyką na słońce! Ciekawe, kto był jego matką! – A kto był twoją matką? – zapytałem, nadstawiając wszystkie kolce jak wściekły jeż. 120 ------------------------------------------------------------- page 121 – Ty się od mojej matki...! – wrzasnął, i zaraz machnął ręką. Kazał mi się odwrócić. Na ścianie wisiało jakieś nieudolne powiększenie ze starego, pogniecionego zdjęcia. W ramce, pod szkłem. – Wot moja mamasza. „Rosjanka?” – pomyślałem. Nic nie wiedziałem o tych wszystkich pradawnościach; nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć. Pater semper incertus est, a matka niekiedy. Już Sonia mnie śmieszyła z tymi niegdysiejszymi mariażami, pamiątkami rodzinnymi... stek bzdur! W jakiejś francuskiej wiosce zrobiono badania i okazało się, że w świetle obecnej wiedzy gene- tycznej żadne dziecko nie pochodzi tam od swego nominalnego ojca. Oczywiście, może to źle świadczyć o wiedzy genetycznej. Pseudonauka, opłacana przez wielką burżuazję, chcącą się wymigać od finansowych pretensji sekretarek i maszynistek oraz ich cholernych dzidziusiów. Przy okazji zaprzeczająca legalności pochodzenia prawych dziedziców ich fabryk i banków, tyle że tego nikt z własnej woli nie sprawdza. Wychowałem się w komunizmie i nikt mi nie wmówi, że takie wychowanie ma wyłącznie złe strony. Ile razy chichotałem wewnętrznie na widok arystokratów o kałmuckich twarzach! Niemców o kałmuckich twarzach! Nieraz my- ślałem, że mój ojciec też pewnie nie był moim ojcem: częsta historia, kiedy mąż jest o tyle starszy od żony. Ale nikt już tego nie zbada, a zresztą – jak i po co? Banda zadufanych w sobie tępaków. Tatuś, mamasza, praprababcia! Kanarek darł się jak opętany, a ja patrzyłem na fotografię kobiety o skośnych oczach i wystających kościach po- liczkowych, i gardziłem nimi ze wszystkich sił, moim rzekomym bratem, Sonią, wszystkimi. Sonia chociaż mówiła półżartem. Chociaż się uśmiechała. Chociaż nie żądała, żeby jej wie- rzyć. Ten brytyjski bałwan nie miał wątpliwości: to ojciec, to brat przyrodni, a to przenaj- świętsza mamasza. Pierwszym obowiązkiem uczciwego człowieka jest wątpić, tego mnie nauczono przed laty w Klubie Wolnomyślicieli – a ci mi tu wyjeżdżają z listami, krzyżykami, zdjęciami, portretami, metrykami, kartami tożsamości! Pic na drążku, jak mówił pewien pro- fesor w Klubie Wolnomyślicieli. Zrób im sto rewolucji, zrób im tysiąc przewrotów: wezmą z nich wszystko, co zdołają wziąć, a potem znów wrócą do swojego niemowlęcego gaworzenia; To tata, to mama, to praprapra, a to sygnet! Ileż ja się nasłuchałem w domu, za czasów roz- kwitu komuny, o cudownym rozmnożeniu obszarników w wyniku reformy rolnej! Każdy – no, prawie każdy (z wyjątkiem prawdziwych obszarników, bo ci się bali) – wylewał kroko- dylowe łzy nad utraconym rodzinnym majątkiem. To te cholerne ruskie – mówił ci taki wszarz (sam to słyszałem) nadwiślańską gwarą, z plebejskim akcentem, bez pojęcia o gra- matyce – zabrali majątek na Wołyniu; to te przeklęte komuchy – mówił wszarz z akcentem z warszawskiego przedmieścia – zabrały pałac na Mazowszu; nienawidziłem ich. Cholera, jak ja ich teraz nienawidziłem. Jak nigdy dotąd. Jak nikogo na świecie