ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Na dachach domostw masowo zaczęły się pojawiać pogańskie figurki. Rumath wspomina rozmowę z pewnym religioznawcą na ten temat. Siedzieli w kilku przy trzaskającym wesoło ogniu, przed nimi w ciemności znajdowały się namioty obozu, ktoś w głębi zawodził ochryple. W takiej scenerii Rumath słuchał wypowiedzi specjalisty konstatującego stały wzrost religijności w zdominowanych krajach — aż do form fanatycznych. — Załóżmy, że istotnie tak jest, jak pan twierdzi — odezwał się, kiedy wygasł pierwszy impet dyskusji. — Niech nam pan powie: czy oni naprawdę wierzą w Ojca — Drzewo, w boskie przymioty i zdolności sprawcze odyńca Y? Czy istotnie z przekonania wielbią świętego Mikę? Przecież nie tak dawno strącali1 ich w pył z przydrożnych kapliczek. Religioznawca zastanawiał się krótko. — To głupie pytanie — orzekł — ponieważ omija sedno zagadnienia. Z naszego punktu widzenia moc ich przekonania nie ma żadnego znaczenia. Może wierzą z rozpaczy, może dla wypełnienia życiowej pustki, albo żeby pomóc mózgownicy w odnalezieniu jakiegoś źródła nadziei. W ich sytuacji muszą się chwytać wszystkiego, każdego znaku jednoczącego czy podkreślającego ich wspólnotę przeciwko naszej. Moim zdaniem, wierzą w odyńca Y nie tyle dla niego samego, ile dla siebie. Wierzą w niego przeciwko nam. Stoją teraz, bo w kolumnie zrobiło się małe zamieszanie. Numer pod koniec trzeciej dziesiątki upadł i zanim czoło zorientowało się, że coś nie w porządku, zanim Rumath, wyrwany z myśli, zdążył wydać komendę stop, wleczono delikwenta przez dobre kilka metrów. Teraz stoją, Rumath z jednego końca, Gondor z drugiego, przezornie odsunięci, z palcami na cynglach. Każdy z nich ma na oku całą kolumnę, a na monitorze niski obszarpaniec dźwiga się powoli o własnych siłach, oblicze bez wyrazu, jak gdyby upadek nie obchodził go zupełnie; wreszcie trzyma się na nogach i tylko regularne zachwiania świadczą, za cenę jakiego wysiłku. Rumath czeka, w końcu gardłowym tonem, jak tego wymaga miejscowy język, daje sygnał do dalszej drogi. Im bliżej miasta, tym częstszym zakłóceniom ulegać będzie tempo marszu. Tak jest zawsze. I nie chodzi już o to, że zmęczenie zaczyna dawać się we znaki najbardziej poranionym. Jeńcy, spośród których wielu zostało ujętych po raz drugi, Wiedzą doskonale, że nie ma się do czego spieszyć. Tam, w mieście, czeka na nich brodaty Timofiej, olbrzymie chłopisko, popatrujące na zbiegów zza komputerowych przystawek znudzonym wzrokiem. Wielu z nich Timofiej rozpoznaje, ale najmniejszym grymasem nie zdradza się ze swą wiedzą. Nie na tym polega jego zadanie. Jeńcy, napojeni wodą, nakarmieni rzuconym im pod nogi chlebem podchodzą kolejno, siadają na krześle pod kamerą. Asystent Timofieja na jego polecenie odgarnia siedzącym włosy, przemywa twarz albo opuszki palców, które wsuwają w podświetlone szczeliny. Cały zabieg trwa kilka minut, pozostali jeńcy obserwują jego przebieg z zapartym tchem, chłoną dostojeństwo ruchów Timofieja, bezbłędnie dzielącego kolumnę na część kierowaną w lewo i tych po prawicy. Za każdym razem Timofiej wymienia prawdziwe personalia jeńca, a także kiedy ostatnio, gdzie i w jakich okolicznościach został ujęty. Ci z lewej po wypaleniu im znamienia na prawej łopatce zostaną puszczeni wolno; pozostałych w zależności od ciężaru przewin czeka kaźń albo pobyt w kamieniołomach, gdzie najsilniejsi, najbardziej wytrzymali dożywają czterech–sześciu miesięcy. Zrozumiałe zatem, że czynności Timofieja śledzone są z uwagą, o jakiej darmo marzyliby konwojenci. Robota konwojentów jest prosta; mimo technicznych tricków mącących jasność myśli — w dużej części zrozumiała. Co innego zajęcie Timofieja: unosi się nad nim duch magii, a nagromadzenie elektroniki, jej bezbłędne werdykty budzą respekt i strach. Chciałoby się powiedzieć: to sąd ostateczny, bo od wyroku nie ma odwołania. Nawet najodważniejsi buntownicy kontynentu, którym wypadło uczestniczyć w obrzędzie celebrowanym przez Timofieja przyznają, że w jego ruchach, w całym spektaklu jest coś kapłańsko–boskiego, co nakazuje traktować ten doczesny epizod z całą powagą. Czekając na swoją kolej jeńcy zachowują się rozmaicie. Jedni siedzą apatycznie, z niewzruszonym wyrazem tworzy, nieobecni — i tylko święty Mika wie, co gra im w duszy. Drudzy modlą się żarliwie do Ojca–Drzewa, odyńca Y lub zgrai pomniejszych bóstw. Trzeci po prostu nieestetycznie, niemalowniczo — płaczą. To recydywiści