Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
- Rozmawiałem niedawno z moimi kolegami uniwersy- teckimi -zaczął gorączkowo. - Często bywają w Berlinie. Mają dobre kontakty. Jeden z nich się właśnie tam doktory- zował... - To już nie mógł we Wiedniu? - Nie wiem, transport morski, chyba w Wiedniu nie ma takiej katedry. W każdym razie twierdzą oni zgodnie, że nic nie wskazuje na to, żeby... Przerwała mu wzburzona: - Wierz ty sobie w swoich uniwersyteckich kolegów! A mnie fryzjer, rozumiesz? fryzjer mi powiedział, że następny skok to Polska. To jest teraz ta sfera, która będzie rządzić światem: malarze pokojowi, fryzjerzy... W każdym razie we Wiedniu są najlepiej poinformowani. - Wydaje mi się jednak, że mama te informacje bierze zbyt poważnie. - Lepiej zbyt poważnie niż zbyt nierozważnie. Gdzie trzymasz pieniądze? - Nie trzymam ich. Wydaję. - Wszystkie? - Powiedzmy, że... prawie. - Co w takim razie robisz z tą małą resztą? Masz chyba tyle rozumu, żeby nie trzymać ich w kraju. - Dobrze, jeśli mama chce, przekażę je na jakiś bank w Szwajcarii. Ale pięknie to będzie teraz wyglądało. - Ostatecznie możesz powiedzieć, że musisz zabezpie- czyć byt matce. - Wszyscy tu mają matki - powiedział po chwili. - Nie wszyscy mają matki, które nie są Polkami. - Ale ja tu uchodzę za Polaka. - Sam powiedziałeś: uchodzę. W razie czego nie radzę ci się przy tym upierać. - Czy mama zdaje sobie sprawę... / - Zdaję sobie przede wszystkim sprawę z tego, że to nie będzie wojna dżentelmenów. Ktoś, kto doktoryzował się akurat w Berlinie, może sobie wyobrażać, że każdy żołnierz' będzie zachowywał się jak jego promotor, ale myśmy widzieli, jakie oddziały wkroczyły do Wiednia. Tobie by się także przydało, żebyś je zobaczył. Jakoś ostatnio mnie nie odwiedzasz. A ja ich co dnia widzę, jak maszerują: w czar- nych, żółtych, w zielonych mundurach. Śpiewają i wrzesz- czą, podnosząc w górę rękę. Co dnia ich widzę, a jeśli nie widzę, to mi się zdaje, że ich widzę, mam ich pod powiekami, już nigdy nie wydrę z oczu tego widoku. - Ale do czego mama zmierza? Do czego mama zmierza?^ Starsza pani wstała z fotela i nagle ogarnęła syna ramiona- mi, przytulając głowę do jego piersi. - Zmierzam do tego, że może nie będę mogła... nie będę mogła cię obronić. Następny dzień przyniósł jednak pewne rozpogodzenie, czego oznaką było zainteresowanie się starszej pani sprawa- mi codziennymi, garderobą i spiżarnią syna, które przejrzała sumiennie, nie szczędząc Karolowi cierpkich uwag. Odrzu- conych zostało kilka garniturów, z poleceniem natychmias- towego odniesienia ich do krawca, aby je porządnie wypra- sował, kilka koszul, których guziki były nie dość starannie' przyszyte, i przynajmniej połowa butów ze zbyt ściętymi obcasami, żeby można się było w nich bez wstydu pokazywać. - Nawet podczas wojny mój syn nie nosił butów w takim stanie - powiedziała starsza pani. - Karol je czyścił, więc dobrze o tym wie. - Co innego do munduru... - bąknął Karol, nie znajdu- jąc innej odpowiedzi. Dusił się ze złości. - Do munduru nie do munduru. Ważne jest nie to, do czego się, nosi, ale kto nosi. Nie powinnam Karolowi o tym przypominać. - Tak jest, proszę pani. - Długoletnia służba ma swoje wady i zalety. Zalety, bo człowiek przyzwyczaja się nawet do mebla, a co dopiero do twarzy, które widzi wokół siebie, a wady, bo z biegiem lat rodząca się u pewnych osób poufałość zaczyna zastępować poczucie obowiązku. Ach, ten pies! Znowu się... - ...skadził! - z satysfakcją podpowiedział jej Karol, prawie wdzięczny Lordowi za jego nieposkromione zdolnoś- ci do psucia powietrza. - To jest za duży pies na takie małe mieszkanie. Wszystkie ściany są pobrudzone... - Bo się ociera, proszę pani. - Drzwi porysowane pazurami... - Otwiera je sobie sam. Ale pan się z tego bardzo cieszy. Sam go tego nauczył. - Sam go tego nauczył? - Tak. I popisuje się nim, jak goście przyjdą. Nawet jak kiedyś zjadł pół dywanu. Lord, ma się rozumieć, to pan to wszystkim pokazywał z taką radością... - A gdzież Karol wtedy był, kiedy on... kiedy on jadł ten dywan? - Musiałem wyjść po zakupy. A on bardzo nie lubi być sam - Karol pogłaskał Lorda z czułością po głowie - bardzo nie lubi być sam. Może nawet zrobił to na złość, że go zostawiłem. - Trzeba mu było spuścić porządne lanie, toby drugi raz tego nie zrobił. - Lanie? Pan tak lubi tego psa... - No - starsza pani spuściła oczy - pana przecież przy tym nie było. - Aleja bym... ja bym i tak ręki na niego nie podniósł. Zresztą to już niedługo. Ustatkuje się. - Kto? - Lord, ma się rozumieć. Teraz dokazuje, bo młody, ale te duże psy prędko poważnieją. Niedużo przed nim tych figlów. - No dobrze - pani Słubicka ucięła tę przedłużającą się rozmowę na niezbyt ją zajmujący psi temat. - A co z obiadem? - Pana na obiedzie nie będzie. Dziś w Radzie Interesan- tów Portu jest obiad proszony i pana w domu nie będzie. - Ale ja będę - powiedziała starsza pani z naciskiem. - Mamy kurczęta od wczoraj. Prawie nie ruszone. - To będą dla Karola. Ja może zjem coś na mieście. Macie dobre restauracje. Jedno można przyznać Polakom: jada się tutaj nieźle. - Ale pan mówił, że będzie telefonował. - Karol przypomniał sobie nagle polecenia przekazane mu rano, gdy starsza pani jeszcze spała. - I prosił, żeby pani była w domu. Ma być spotkanie towarzyskie w Habanerze, w którym mają uczestniczyć również panie. - Ale to dopiero wieczorem. Wiem o tym. Jak jest na dworze? - Bardzo ciepło. W ogóle piękne mamy tego roku lato! - Może będę miała tu choć jeden lipiec ciepły i nie zmarznę. Wyjęła z szafy kremową suknię, z ogromnego pudla zaś, stojącego w rogu pokoju, stosowny kapelusz, potem obuwie, torebkę i rękawiczki. Ubierała się teraz wyłącznie na jasno jak cesarzowa Elżbieta, kiedy doszła do pewnych lat. Przyjrzała się w dużym lustrze, wiszącym w przedpokoju, swemu odbiciu i pokrzepiona nim, ruszyła ku wyjściu. - Karolu, wychodzę! Gdy człowiek lubi siebie, gdy jest ze sobą w zgodzie, łatwiej mu się dogadać ze światem. I choć starsza pani widziała, że teraz jest to już raczej niemożliwe, starała się przynajmniej nie myśleć o tym, jak długo się da. Cóż to takiego przyjemnego miała dziś do załatwienia? Aha, Ład\ Pójść do firmy Ład, w której zaopatrywała się zawsze w prezenty dla swoich wiedeńskich przyjaciółek! Polskie lny, hafty, kilimy i koronki - nie można było nimi nasycić wiedeńskich przyjaciółek. Tym razem też poczyniła zbyt wiele obietnic i wolała się z nich wywiązać już na samym początku swego tu pobytu. Inne sklepy jej nie interesowały - Boże drogi, jak się mieszka "we Wiedniu", to się nie pragnie robić zakupów w żadnym innym mieście. Ale ten sklep, o żywych, ludowych kolorach, przesycony sobie tylko właściwą wonią świeżych płócien, wełny i nie osłoniętego politurą drzewa, zawsze ją pociągał. Kiedy jednak przed nim stanęła, zmieniła zamiar - gdyby się objuczyła zakupami, musiałaby zaraz wracać do domu, lepiej więc było przełożyć je na później