ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Król się uśmiechnął; pochlebiło mu to. — Tak, dobrze, cenę postanowię, a niech marszałkowa będzie pewną, wysoką, i do niej dodam sto czerwonych złotych od siebie. Wyciągnął rękę białą, w mankietkach świeżych — Plersch ją pocałował; miękką była jak erdredonowa poduszeczka, usta w niej tonęły. I w dni pięć furmanka z pałacu Mniszchów, która przywiozła do Warszawy jakieś apteczkowe zapasy, zasłana kilimkiem, zaprzężona trzema konikami, z woźnicą w siermiędze z kapturem na koźle i z pisarzem prowentowym, panem Marcelim Strzałką, zajechała po artystę do jego mieszkania na Nowy świat. Nadzwyczaj było trudno wpakować na wózek wszystkie przybory; siedzenie wypchane, na którem się trzymać musieli obok siebie Plersch i Strzałka, stało się przez to straszliwie niewygodne, lecz — tak pani zadysponowała. Strzałka był wesołym towarzyszem i rozmarzony Warszawą, przez całą drogę paplał; nie znudził się więc malarz, a! że pogoda sprzyjała, parę tylko razy trochę zmokli, gdy ich deszcz daleko od karczem pochwycił. Wiszniowiec ogromnymi murami zaimponował malarzowi, ale pustką czuć go było, w jednych pokojach stęchlizną, w drugich jakąś nieodgadnioną nosem przeszłością z zapachów i smrodów złożoną. Kosztowne meble w kapkach, okiennice na pół pozamykane, cisza, smutek, śmierć, rozlegające się wśród milczenia kroki idących, przejęły dreszczem Plerscha. W tych murach miał przeżyć nie wiedzieć wiele miesięcy, sam na sam z płótnami, myślami i umarłą przeszłością. Pokazano mu oryginały. Przeraził się ich wielkością i zapuszczeniem. Pomimo naglącego listu do rządzcy i zapewnień, że wszystko mieć będzie co zechce w Wiszniowcu, Plersch o najmniejszą rzecz walczyć musiał. Rządzca był szlachcic sygnetowy i lekce sobie ważył jakiegoś szołdrę, mieszczucha, do tego niby coś nakształt rzemieślnika. Nie rychło do ładu z sobą przyszli. Pan Pluszczyński miał córkę, o które się obawiał, i drugą młodą żonę, o którę był zazdrosnywięc malarza do domu nie wpuścił. Warszawiak także wydawał mu się tem niebezpieczniejszym, że on sam ciągle po Wiszniowiecczyznie jeżdżąc, to do Krzemieńca, to do Dubna, gościem bywał tylko w domu. Plerschowi więc zimne jedzenie noszono do pałacu, gdzie pracował i nie zapraszano go wcale. Nie było w istocie niebezpieczeństwa żadnego, gdyż druga żona pana Pluszczyńskiego, wzięta z fraucymeru pani marszałkowej, grająca na gitarze i spie- wająca teksty światowe, nosząca kokardy pomarańczowe, wcale już piękną nie była, a córka blada i chorowita, kwaśna i dumna, także nie znęciłaby nawet Plerscha, ale, strzeżonego pan Bóg strzeże 1 Pleisch je widywał z daleka, w kościele; w niedzielę go zapraszano na podwieczorki, nie zawiązały się jednak żadne stosunki. W górnej sali, jednej z najświetlejszych, zaczęła się praca około tych olbrzymich płócien, które Plersch powyciągał z ciemności. Nim zrobiono ramy, nim płótno się wyciągnęło i zagruntowało z pomocą dwóch chłopców, nim wyschło, nim potem rysunek stanął, upłynęło czasu dużo. Na nudy było go aż nadto. Najczęściej w całym pałacu, we dnie, oprócz chłopca, który spał gdzieś za parawanem, i malarza, nie było nikogo. Cisza okrutna i przerażająca. Na dole pałac zamykano, ale w drzwiach sal i pokojów sterczały klucze, Plercch więc mógł chodzić sobie po nich i przypatrywać się tej wspaniałości, na nic nikomu nieprzydatnej. Stare zegary, wskazujące wiecznie jedną godzinę, poosłaniane zwierciadła, zapylone stoliki, napisy brylantami na szybach u okien powyrzynane przez wesołych paniczów — wszystko to Plersch znał na pamięć. Czasem siwy, stary sługa, Damian Korytkowski, opowiadał mu tradycye pałacowe; czasem Plersch chodził i dumaniami sale za- pełniał, niekiedy przed portretami pięknych, uśmiechniętych pań, które dawno w proch się rozsypały w grobie, marzył o ich życiu.. Nudy były rozgorączkowujące; Plerschowi niekiedy chciało się rzucić wszystko, wyrzec stu dukatów króla i zapłaty pani marszałkowej, a pieszo uchodzić do Warszawy. Na przechadzkach wieczornych spotykał tylko wołyńskich włościan, z którymi rozmowy nie mógł nawet zawiązać, w miasteczku oprócz żydów nie było nikogo do towarzystwa, ksiądz kanonik miał go za farmazona i przestawać z nim nie chciał, słowem, pracą tylko żyć przyszło. Plersch zapamiętale, zajadle, od rana do mroku pracował, aby prędzej się zbyć tego utrapienia, a końca ani było widać. W zimie dnie krótkie położenie to pogorszyły, w sali od zimna ręce kostniały, nocy były nie do przespania; Plersch wymizeraiał, schudł i myślał już że zachoruje, gdy wiosna nadeszła. To go nieco ożywiło, a dnie też dłuższe dozwalały choć nadzieją końca dojrzeć w oddaleniu