Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Bo wcześniej wydawało mi się, że najlepiej by było ulokować Deg Dal Ila w pokoju w hotelu Caesar, zamiast zabrać go prosto do Korporacji. Ale nagle Erie pomyślał: W Korporacji Staryjczycy też mają co najmniej jednego agenta. Mogliby nawet tam załatwić tego riga. I co teraz? - zapytał sam siebie. - Może i masz rację, Pat - odezwał się. - Może powinienem zostać chirurgiem wojskowym i pracować w jakimś szpitalu blisko frontu. - Jasne, dlaczego nie? - Ale już niedługo, o czym jeszcze nie wiesz, linia frontu znajdzie się na Ziemi. Zbladła, spróbowała się uśmiechnąć. - Dlaczego? - Polityka. Koleje wojny. Zmienność sojuszy. Dzisiejszy sprzymierzeniec jest jutrzejszym wrogiem. I vice versa. - Dopił kawę i wstał. - Powodzenia, Pat, w karierze telewizyjnej i w każdej sferze twojego promiennego, dopiero zaczynającego się życia. Mam nadzieję, że wojna nie zada ci zbyt głębokich ran. - Wojna, którą pomogłem tu sprowadzić, dodał w myślach. - Na razie. Pat pozostała przy kuchennym stole, piła kawę i nic nie mówiła, podczas gdy on przemierzył korytarz, wyszedł z mieszkadła i zamknął za sobą drzwi. Nawet się z nim nie pożegnała; była zbyt przerażona, zbyt oszołomiona wieścią, którą przekazał jej Erie. W każdym razie, dzięki, Gino, pomyślał, zjeżdżając na parter. Pomysł nie był zły; i nie nasza wina, że nic z tego nie wyszło. Tylko dobitniej sobie uświadomiłem, jak mało dobra i jak dużo krzywdy - celowo lub przez zaniedbanie - wyrządziłem w ciągu swojego życia. Szedł pogrążoną w mroku ulicą, aż dostrzegł lecącą taksówkę; zatrzymał ją i wsiadł do środka, a potem zaczął się zastanawiać, dokąd ma się udać. - Czyżby nie wiedział pan, gdzie pan mieszka? - zapytał pojazd. - Zawieź mnie do Tijuany - polecił nagle Erie. Dobrze, proszę pana - odparła taksówka i błyskawicznie skręciła na południe. Noc w Tijuanie. Erie szedł bez celu, powłócząc nogami, mijał kolejne neony wąskich, podobnych do budek sklepików, słuchał krzyku meksykańskich sutenerów, radował się miarowym ruchem i nieustającymi, nerwowymi klaksonami kół, autonomicznych taksówek i starodawnych pojazdów naziemnych wyprodukowanych w USA, które jakimś cudem przemycono przez granicę, by dożywały tu kresu swych dni. - Dziewczyna, proszę pana? - Najwyżej jedenastoletni chłopak chwycił Erica za rękaw i mocno ścisnął, usiłując go zatrzymać. - Moja siostra, tylko siedem lat, i nigdy w życiu nie miała mężczyzny; klnę się na Boga, że będzie pan na pewno pierwszy. - Ile? - zapytał Erie. - Dziesięć dolarów plus opłata za pokój; bo musi być, na miłość boską, jakiś pokój. Miłość na chodniku jest czymś obrzydliwym. Nie można robić tego tutaj i potem siebie szanować. - Mądra myśl - zgodził się Erie. Ale mimo to poszedł dalej. W nocy jak zwykle nie było śladu po robantach handlarzach i ich ogromnych, bezużytecznych, uszytych na maszynie dywanikach, koszykach, wózkach z tamales; dzienni mieszkańcy Tijuany znikali razem z amerykańskimi turystami w średnim wieku, ustępując miejsca ludziom nocy. Mężczyźni pospiesznie przepychali się obok Erica; dziewczyna w zabójczo obcisłej spódniczce i swetrze przecisnęła się obok niego, na moment przywierając do niego całym ciałem... jak gdyby, pomyślał, nasze życia łączył jakiś stały związek, a ta nagła wymiana ciepła poprzez kontakt cielesny wyrażała najgłębsze możliwe porozumienie między nami. Dziewczyna poszła przed siebie, wreszcie zniknęła w tłumie. Niscy, wojowniczy, młodzi Meksykanie w rozpiętych futrzanych koszulach szli wprost na Erica; mieli otwarte usta, jakby się dusili. Ostrożnie schodził im z drogi. W mieście, gdzie wszystko jest legalne, pomyślał, i gdzie nie ma nic wartościowego, człowiek zostaje z powrotem wrzucony w dzieciństwo. Otoczony klockami i zabawkami, z całym światem w zasięgu ręki. Cena wolności jest wysoka: płaci się za nią konfiskatą dorosłości. Mimo to bardzo mu się tu podobało. Szum i ruch wyobrażały samo życie. Niektórzy węszyli w tym zło; on nie. Tamci ludzie się mylili. Niespokojne, błąkające się wszędzie hordy mężczyzn, którzy szukali Bóg wie czego - zresztą oni sami też tego nie wiedzieli; ich wysiłki były pierwotnymi poruszeniami protoplazmatycznego życia. Ten nerwowy, nieustanny ruch niegdyś wyniósł życie z mórz na lądy; dzisiejsze stworzenia lądowe wciąż wędrowały, przemierzając jedną ulicę za drugą. Erie szedł razem z nimi. Przed nim salon tatuażu, nowoczesny i wydajny, oświetlony przez ścianę lśniącej energii, w środku właściciel, zaopatrzony w elektryczną igłę, która nie dotyka skóry, tylko ją muska, tworząc zawiłe arabeski wzorów. Może to coś dla mnie? - pomyślał Erie. Co można by na mnie wyryć, jakie motto lub obraz, który niósłby mi pociechę na te trudne czasy niewoli? Na czasy oczekiwania na Staryjczyków, którzy pojawią się i przejmą władzę. My, Ziemianie, bezradni i przerażeni, stajemy się przede wszystkim tchórzliwi. Erie wszedł do salonu, usiadł i powiedział: - Czy możesz wypisać mi na piersi coś takiego... - Zastanowił się. Właściciel zajmował się poprzednim klientem, zwalistym żołnierzem ONZ, który bezmyślnie wpatrywał się przed siebie. - Wolę obrazek - postanowił Erie