ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Przeprawa na lewy brzeg Urugwaju odbyła się bardzo szybko i bez przeszkód, po czym flisacy, podziękowawszy uniżenie majorowi, popłynęli dalej, a nas poniesiono przez moczary i zarośla na suche miejsce, gdzie kilku bolarzy pilnowało należących do oddziału koni. Na rozkaz majora poprzywiązywano nas do najnędzniejszych szkap, on zaś sam, widocznie niezły znawca, wybrał dla siebie mego gniadosza, który istotnie był najlepszym ze wszystkich zebranych tu wierzchowców. Kiedy jednak major chwycił za cugle i wsadził nogę w strzemię, mój gniadosz stanął dęba i począł gwałtownie wierzgać. — Co ta bestia wyprawia! — krzyczał zaperzony Cadera. Nie mając już ust zakneblowanych, odpowiedziałem na to pytanie: — Mój koń ma jedną wadę, majorze: pozwala wsiąść na siebie tylko dobremu jeźdźcowi. — Myśli pan, że ja nie umiem jeździć? — Mniejsza o to, co ja myślę, najważniejsze, że tak myśli mój gniadosz. — A ja go przekonam, że się myli — powiedział z pewnością siebie. I przy tych słowach chciał wskoczyć na siodło. Próba jednak znowu się nie powiodła, choć paru drabów trzymało konia z obydwu stron. — Prawdziwy diabeł, jak jego pan! — mruczał Cadera. — Ale ja go nauczę posłuszeństwa! I zamierzył się, by uderzyć rumaka. Widząc to, krzyknąłem: — Nie bij pan! To zwierzę nie przyzwyczajone do bicia! — Dlaczego więc nie pozwala wsiąść na siebie? — On tylko mnie przyjmuje na siodło. Zresztą proszę przyprowadzić go tutaj, a może huncwot da się nakłonić i będzie panu posłuszny. Gdy podprowadzono go do mnie, istotnie przestał się narowić i pozwolił majorowi siąść w siodle. Ale kiedy tylko ten oddalił się ode mnie o parę kroków, nastąpiła katastrofa. Wierzchowiec stanął nagle dęba i szarpnął się w bok tak zwinnie, że major zleciał jak gruszka z drzewa w trawę. Byłem przekonany, znając gniadosza, że sprawi majorowi taką niespodziankę, i dlatego to poradziłem mu, aby się zbliżył z koniem do mnie. Ku nietajonej mojej radości niefortunny jeździec, podnosząc się z trawy, stękał i klął niemiłosiernie. Wreszcie rozkazał: — Zastrzelić kanalię! Natychmiast! — Stać! — krzyknąłem, widząc, jak kilku żołnierzy podniosło karabiny, by wykonać rozkaz majora. — Chce pan zabić najlepszego konia? Przecież on da się powoli ujeździć… — Może i ma pan słuszność — stwierdził Cadera. — Dajcie mu pokój. Perez, wsiądź ty! Wywołany żołnierz próbował wskoczyć na siodło, ale daremnie. W jego ślady poszło kilku najśmielszych, oni jednak także musieli zrezygnować. Wreszcie major, klnąc i odgrażając się, rad nierad oddał konia do mojej dyspozycji, bo gdyby tego nie uczynił, musiałby jeden z żołnierzy iść obok kapryśnego rumaka pieszo. Gdy mnie na nim posadzono i przywiązano, zachowywał się zadziwiająco spokojnie. Zaraz też ruszyliśmy w drogę, przy czym nas, jeńców, wzięto do środka. Okolica nie różniła się prawie od tej, którą przebyliśmy po tamtej stronie rzeki. Jechaliśmy bez wytchnienia, mijając rozrzucone tu i ówdzie rancha i hacjendy, od których jednak trzymaliśmy się z dala. Że zaś nie mówiono podczas drogi ani słowa, nie mogłem się dowiedzieć ani też domyślić celu naszej podróży. Po południu znaleźliśmy się wśród ożywiających się coraz bardziej stepów. Luźno pasące się trzody zdarzało się nam spotykać już poprzednio, teraz jednak wymijaliśmy od czasu do czasu jeźdźców, dążących w różnych kierunkach, którzy przy zetknięciu się z nami oddawali majorowi honory wojskowe. Niebawem spostrzegliśmy w oddali całe oddziały jezdnych, zajętych musztrą, a dalej wielki kompleks budynków, które, jak się wkrótce przekonaliśmy, były celem naszej podróży. — To castillo del libertador* — rzekł major, zwracając się do nas. — Tam rozstrzygną się wasze losy. Zapowiadany jednak szumnie przez majora „zamek”, gdy się do niego zbliżyliśmy, okazał się zbiorowiskiem skleconych z ziemi mizernych domków z trzcinowymi dachami. Liczba ich jednak była znaczna, a obszar ogrodzony, czyli korral, imponował swoimi rozmiarami. Wywnioskowałem z tego, że właściciel tej posiadłości musiał należeć do najbogatszych ludzi w kraju. Wprawdzie w pobliżu nie zauważyłem bydła czy owiec, ale budziły mój podziw olbrzymie stada koni. Uwijali się wśród nich ludzie jak w jakim mrowisku. Po bliższym przyjrzeniu się można było przypuszczać, że są to koszary zamieszkane przez wojsko, aczkolwiek mundury niezwykle kolorowe i fantastycznego kroju, tworzyły bezładną pstrokaciznę i różnorodność; to samo dałoby się powiedzieć o broni. Żołnierze ci byli przeważnie boso, nie brakowało jednak żadnemu wielkich ostróg umocowanych do gołych pięt. Można było dostrzec wśród tej zbieraniny ludzkiej „rycerzy” bez butów, ale w cylindrach i anglezach, skrojonych na modę francuską lub angielską, co sprawiało niezwykle komiczne wrażenie. Karabiny mieli tylko niektórzy z wojaków, natomiast każdy z nich posiadał bolę i lasso. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem głównym, przed którym, w pewnej od niego odległości, stało kilkuset tych „rycerzy”. Wywnioskowałem, że to zapewne kwatera miejscowego pseudo–Napoleona czy Moltkego