Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Więc brawa rosły, potężniały; klaskali chyba wszyscy. Zgadzacie się? To dobrze. I nie tylko sami się zobowiążemy mówił dalej ale inne brygady też wezwiemy. Potrząśniemy całą naszą robotą, niech zgniłe jabłka spadną z Beton- Stalu. Niech się inni obudzą razem z nami. A kto nie podejmie, to... Wróg! zapiał dyszkantem Kałamajski. ...to wróg, mimo że Maciudze to słowo tak się nie podoba. A i ono na niektórych drani jeszcze za słabe. Zresztą Kurzydło przerzucił się w ton żartobliwy czy my sami tylko mamy pracować? Niech inni też tyrają. No, co? Zaaprobowali. Wojciechowski podniósł się uroczyście. Nie wystarczą oklaski. Musimy głosować. Żeby każdy wyraźnie wypowiedział się wobec siebie i drugich, czy solidaryzuje się z gromadą, czy też nie. Stawiam pod głosowanie wniosek towarzysza Kurzydły w sprawie zobowiązania przyspieszenia pracy i wezwania innych do takiego przyspieszenia. Kto jest za wnioskiem? Obecnych było siedemdziesięciu ośmiu. Podniosło się siedemdziesiąt rąk. Siedemdziesiąt obliczył Wojciechowski. Kto przeciw? Nikt. Reszta wstrzymuje się? Lecz też nie wzniosła się żadna ręka. Tak być nie może. Ośmiu musi być przeciw, jeżeli się nie wstrzymuje ani nie głosuje za. Nie wolno ani tak, ani tak, ani tak. Głosujmy jeszcze raz poradzili. Tym razem za wnioskiem uniosło się siedemdziesiąt siedem rąk. Wstrzymał się Maciuga. Ja pracować będę, jak trzeba, aby nadrobić te dziesięć dni, tylko uważam, że zanim od nas będzie się żądać, należy pamiętać o naszych dzieciach i żonach. Wstrzymuję się dla porządku. Żebyście mnie tylko wrogiem nie nazywali... To nawet lepiej, jak jeden tak nijak, inaczej byłoby diablo nudnie roześmiał się Kurzydło, ale tego Marek już nie słyszał. Przed innymi wyskoczył z baraku i popędził do trolejbusu. Właśnie C wytaczało się szerokim łukiem z Miodowej na Krakowskie. Wesoło mu było na duszy. I zebranie się udało, i na ósmą zdąży bez trudu, jeszcze się w domu nieco ogarnie. 92 Lutek Panicz mi w tym pomoże! Poprawi! Ja przepiszę. Nabrzmiała, czerwona, o krótkich pościeranych paznokciach dłoń położyła na pulpicie ławki kartkę wydartą z zeszytu, a pokrytą nieporadnymi rządkami liter niezbyt trzymających się linii. Panicz mi to poprawi powtórzyła po raz drugi, ale głos jej zmienił się już z proszącego na żądający, niemal ostry, tak bardzo zależało jej widocznie na wysłaniu listu. Chłopiec po raz pierwszy usłyszał z ust swej dorosłej uczennicy jakąś prośbę. Zawsze dotąd, w trakcie wspólnej niemal dwumiesięcznej pracy, tylko burkliwie przytakiwała jego pouczeniom i z małomówną skrupulatnością, niekiedy z mozołem, wykonywała zadawane ćwiczenia. Michalina Rostkowska sama zgłosiła się do związku zawodowego grupującego pomocnice domowe z żądaniem ułatwienia jej nauki pisania i czytania umiejętności jej nie wykraczały poza książkę do nabożeństwa oraz rozeznawanie cen w sklepie. Ta wysoka koścista, już dobrze po pięćdziesiątce kobieta uczyła się starannie i rzetelnie. W dni ustalone: poniedziałki, środy i piątki, punktualnie o szóstej po południu, sztywna i wyprostowana, siedziała w zbyt ciasnej dla siebie ławce szkolnej oczekując chłopca spóźniającego się regularnie. Nigdy nie mógł zdążyć, pełen zresztą niezmiennego podziwu dla siebie, iż w ogóle obowiązek ten wypełnia tak skrupulatnie, jak nigdy żadnego innego przedtem, odkąd sam był uczniem. Cóż mógł innego wymyślić? Oczywiście zaczął od rytualnego zdania z elementarza Falskiego: Ala ma psa Asa. As jest to pies Ali. Zawiły szyfr a inaczej pisanego jako duża, inaczej jako mała litera opornie szedł stwardniałej dłoni Michaliny; minęło szereg lekcji, nim opanowała kunszt przepisywania tych kilku zdań. Były to dni najcięższe dla chłopcanauczyciela. Mozolnie tłumił ziewanie, oczy kleiły się, każdorazowe dziewięćdziesiąt minut rysowania litery po literze trwało wieczność. W te dni chłopiec gardził sobą, że dał się namówić na zajęcie tak bezsensowne; po co tak głupio tracić majowe godziny kradzione plaży i wodzie? Żeby starą babę uczyć czytać i pisać, po kiego diabla?! Gdy Michalina powoli i dostojnie, sylaba po sylabie, odczytywała prymitywne zdania z elementarza, jej proceptor mobilizował całą siłę woli, by natychmiast nie uciec. Jednak trwał, mechanicznie powtarzając: Tak! dobrze! dobrze! za każdym wstrzymaniem się chropowatego toku lektury. Z lekcji pierwszej wyszedł zdecydowany: Niech oni myślą i robią, co chcą, noga moja więcej tu nie postanie! Oni to gimnazjalne Koło Związku Walki Młodych, które namówiło kolegów, by zbliżające się połączenie wszystkich organizacji młodzieżowych klasa uczciła specjalnym czynem. Każdy chłopiec miał nauczyć czytać i pisać jednego z analfabetów przysłanych przez Okręgową Komisję Związków Zawodowych. Uczniowie przegłosowali propozycję, a nauczyciele z niemałą radością poparli tę formę akcji społecznej, uważając, iż ona bardziej niż inne przystoi młodzieży. Byli to bowiem ludzie starzy, wstrzemięźliwie lojalni, dotkliwie wykolejeni faktem, że utrwalona w ich głowach latami pracy zawodowej formuła o apolityczności nauczania okazała się nieprzydatna, fałszywa i bałamutna. Czuli swym pedagogicznym instynktem, iż pod grozą trwałego spaczenia młodych charakterów nie wolno wychowywać młodzieży w negacji politycznej. Zaszokowani koniecznościami rewolucyjnego czasu i głęboko dotknięci w swych klasowych tradycjach, nie potrafili przekazywać młodzieży wielkich idei rozpoczętej doby. Upchani razem ze swymi uczniami w za ciasnych gmachach szkol- 93 nych, stali na bocznym torze, a tymczasem życie szło mimo nich i naprzód. Coraz więcej wychowanków wstępowało do organizacji młodzieżowych. Przerazili się słysząc o czynie połączeniowym, złagodnieli aprobująco, gdy czyn ten nie wyszedł poza ramy szkolne. Wychowawca klasy, do której uczęszczał Lutek Kozłowski, żwawo zakrzątnął się koło realizacji projektu, jemu samemu w kuratorium też postawią może maleńki plusik warto! Wychowawca wykładał matematykę, był więc na radzie pedagogicznej jedynym obrońcą Lutka, biegłego w tym przedmiocie. Chłopiec wolał go sobie nie zrażać