Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
.. - Wyrzucili cię inni... - powiedział Korejsz i odsunął zupę. Nie miał apetytu. Marta tylko na niego popatrzyła. Była brzydsza niż zwykle. - Jutro rano potrzebujemy dziesięć tysięcy. Zawiadamiają cię, że poczekają. Z uwagi na ciebie. - Mówiła to pomału i spokojnie, wiedziała, że w całym domu nie ma ani korony, z wyjątkiem pieniędzy które sobie schował przezornie jej ojciec, a których oczywiście nikomu nie pożyczy. - Możesz pono jeździć dla fabryki - powiedziała. Korejsz wstał. - Jesteś skończony - szczeknął teść. - Nic ci nie zostało. Czy nie prorokowałem ci tego od niepamiętnych czasów? - Ale mówił do pustej izby. Korejsz wrócił przed dom. Przed tym na korytarzu chwycił z półki butelkę rumu, odtrącił szyjkę o wierzeje i wypił kilkoma długimi haustami. Antoni stał nadal na dworze obok swej zagadkowej maszyny. - Jade - powiedział Korejsz i wskoczył za kierownice, tak jakby wyjeżdżał tylko do ogrodników w Montoli po kalafiory. Antek w ostatniej chwili przerzucił jakąś dźwignie pod wozem i szybko uskoczył. Motor huczał, był to zapewne diesel. Ale mimo to wydawało się, że jedzie powoli. Korejsz spojrzał na zewnątrz. Antka już tam nie było. Ale za to świeciło słońce. A jabłoń naprzeciw niego kwitła. W listopadzie. Za sekundę zobaczył tam zamiast kwiatów owoce. Uświadomił sobie to wszystko dopiero wtedy, kiedy zniknął jego garaż a na jego miejscu pojawił się ten stary płot z szopą, którą rozebrał w czterdziestym siódmym roku. Krajobraz za oknami zaczął się zmieniać jak w przyśpieszonym filmie, poczuł zawrót głowy. Usłyszał strzały, a silnik zatrzymał się z nagłym szarpnięciem. Musiał się złapać za kierownice. Widniała na niej nazwa firmy: TRUST DLA UNICESTWIENIA HISTORII zaś licznik kilometrów pokazywał czas: 1945. Strzelanina słyszał z dala, gdzieś od Rudnicy. Były to ciężkie działa lub czołgi. Szybko wstał i wepchnął maszyna do gąszczy za płotem. Rozpoznał swą przeszłość wyraźnie. Rdzewiejące koła za kolczastym drutem i ta zniszczona Jawa, którą tutaj zostawili po karambolu w czterdziestym czwartym. Musiał się uśmiechnąć. Wrócił do swej młodości, albo co najmniej do okresu, kiedy się jeszcze nie czuł stary. Od strony wsi usłyszał silniki. Przejeżdżały ostatnie czołgi z wielkimi czarnymi krzyżami. A wiec była to prawda. Cała historia dzieje się tak jak wtedy. Teraz zatrzymało się tam Sprengkommando. Mieli samochody amfibie i pancerfausty. Było ich około piętnastu i dotąd żyli. Wrogowie w każdym calu. A wiec ma ich oszczędzić z uwagi na swoje auto? Na horyzoncie płonęły pożary. Wspomniał spalone dzieci w sąsiednich wioskach. Nagle zabrakło mu sił. Historii chyba wcale nie można powstrzymać. - Chcą wysadzić most. Musimy ich wyprzedzić lasem. Przewieziesz nas wszystkich? - ktoś chwycił go za rękaw. Był to Antek... O wiele młodszy Antek i trzymał go swoją zdrową prawicą. Obok niego stała Irena. Tak. Z ostrzyżonym ścierniskiem blond włosów, w koncentracyjnym pasiaku i z karabinem w ręce. Irena, którą przecież wówczas kochał. - Nie idź tam. - krzyknął Korejsz - Stracisz ręka. A potem cię zamkną... - To nie jest Korejsz - odepchnęła go Irena. - Co pan tu robi? Kim pan jest? Proszę się schować - mówili mu i garnęli się do jego ogrodu, przełazili przez płot ostrożnie, aby ich nikt nie widział z szosy. Wszyscy mieli broń. Dlaczego go nie poznali? Myślał gorączkowo. Rozglądał się za jakimś lusterkiem lub choćby jego odłamkiem, ale wówczas zobaczył siebie, wychodzącego z domu i musiał się złapać płotu, aby nie krzyknąć. Rozciął sobie przy tym ręka o starą zardzewiałą reklamę mydła Shicht. Widział bowiem sam siebie, jak się naradza z Antkiem i jak odchodzi z całą paczką do domu. Wiedział, dokąd idą. Na strych. Będą obserwować Sprengkommando i opracowywać plan akcji. Marta jest w kuchni, tak jak zawsze. - To nieważne, kim jestem. Wiem, że jest pani zazdrosna o Irenę, że z Korejszem nie rozmawia pani od wczoraj, ale wiem także, że w końcu pozostaniecie razem. Przychodzę jedynie dlatego, aby się wam w przyszłości dobrze powodziło. Chce abyście byli szczęśliwi - mówił potem swej żonie w kuchni, a na dworze ktoś wystrzelił do otwartego okna. Faszyści bali się snajperów. Przypomniał sobie, że zastrzelono dwoje dzieci u zarządcy. Im dalej, tym mniej ważne wydało mu się jego prywatne auto. - Nie może go pani puścić na ten most... - Skąd pan o tym wie? - teraz się naprawdę wystraszyła i o mało byłaby wykrzyknęła, gdyby jej nie zakrył ust. Czuł przy sobie ciało swej żony, to dobrze znane ciało, młodsze o parę lat. Poczuł przypływ wzruszenia i pocałował ją. - Musi pani uszkodzić jego auto. Tylko w tym przypadku nie zdążą na most na czas. Proszę mi dać klucze od garażu... sięgnął do bieliźniarki. Wiedział, że tam ma jego żona zapasowe klucze, pod dziecięcymi koszulkami, które nieustannie przygotowywała dla ich nigdy nie narodzonych potomków. Uderzyła go po ręce: - Czy pan zwariował? Mam zepsuć auto? Teraz? Przed końcem wojny? Z czego będziemy żyć? - Chciał się zapytać, z czego będą żyć później, ale odepchnął ją, rozrzucił jej bieliznę, nie odważyła się mu sprzeciwiać, był zawsze silniejszy od niej. Chwycił klucze i pośpieszył do garażu. - To jest moje auto. A to jest mój garaż. Ja jestem twoim mężem. powiedział jej w pośpiechu. A teraz się zobaczył, obok niej w zwierciadle na korytarzu, dokąd za nim wybiegła. Wyglądał prawie na jej wujka. Był przecież o wiele starszy. Takich kłopotów oczywiście nie oczekiwał, Wbiegł do garażu. Sięgnął po nóż. Przeciął wszystkie cztery opony. Zniszczył swego ulubieńca