ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Taras zmusił się do podniesienia wzroku. Nie może wyglądać na zastraszonego. – Fatalna pozycja, co? – odezwał się łagodnie pierwszy woźnica Błękitnych. – Nie martw się za bardzo. Pod tą skorupą Crescens jest przemiłym gościem. Wie, że nie dasz rady mnie zablokować. – A gówno jestem, gówno wiem! – warknął Crescens z drugiej strony. – Chcę wygrać ten wyścig, Skorcjuszu. Chcę mieć siedemdziesiąt pięć zwycięstw w roku i chcę, by to był ten rok. Barasie, albo jak się tam nazywasz, trzymaj go po zewnętrznej albo przyzwyczajaj się do smrodu końskiego gnoju we włosach. Skorcjusz roześmiał się. – Wszyscy jesteśmy do tego przyzwyczajeni, Crescensie. Zaklaskał uspokajająco na swoje cztery konie. Największy z nich, zaprzężony pierwszy z lewej majestatyczny gniadosz, nazywał się Servator i Taras marzył w głębi serca, by kiedyś choć raz w życiu stanąć w rydwanie za tym wspaniałym zwierzęciem. Wszyscy wiedzieli, że Skorcjusz jest znakomity, ale wiedzieli też, że znaczną część swego sukcesu – którego dowodziły dwa posągi w spina wystawione na jego cześć, zanim skończył trzydzieści lat – zawdzięcza Servatorowi. W zeszłym roku na dziedzińcu przed sala biesiadną Zielonych stał nawet spiżowy posąg tego konia. W zimie został przetopiony. Kiedy Zieloni stracili woźnicę, stracili też konia, ponieważ ostatni kontrakt Skorcjusza stanowił – wyjątkowo – że Servator należy do niego, a nie do stronnictwa. W zimie przeszedł do Błękitnych, za kwotę i na warunkach, o których nikt nie wiedział nic pewnego, chociaż plotek było pełno. Muskularny, gburowaty Crescens przybył na północ ze słynącego z bijatyk hipodromu w Sarnicy, drugim mieście cesarstwa, gdzie był pierwszym woźnicą Zielonych, i uśmierzył nieco żal stronnictwa swoją surowością, odwagą i szorstką agresywnością – oraz wygrywaniem wyścigów. Siedemdziesiąt pięć zwycięstw stanowiłoby wspaniałe zamknięcie pierwszego sezonu nowego chorążego Zielonych. Taras za wszelką cenę chciał dać do zrozumienia, że takim wspaniałym zamknięciem byłyby również siedemdziesiąt cztery zwycięstwa, ale nic nie powiedział. Nie miał też na to czasu. Jego prawy lejcowy był niespokojny i Taras musiał się nim zająć. Powoził tym zaprzęgiem tylko raz, jeszcze w lecie. Starter uniósł trąbkę. Podbiegł pomocnik i pomógł Tarasowi utrzymać pozycję. Chłopak nie spojrzał na Crescensa, ale usłyszał, jak gwałtownik z Amorii woła: – Skrzynka czerwonego z mojego domu, jeśli przez jedno okrążenie utrzymasz tego soriyyańskiego łajdaka na zewnętrznej. Karasie! – On ma na imię Taras! – odkrzyknął ze śmiechem Skorcjusz z grupy znienawidzonych Błękitnych w chwili, gdy zabrzmiała trąbka i odskoczyły bariery. Szeroki tor leżał otwarty jak zasadzka albo marzenie o sławie. – Obserwuj start! Carullus chwycił Crispina za ramię, wrzeszcząc w ogłuszającym hałasie; trzydzieści dwa konie podeszły do barier i zabrzmiał pierwszy ostrzegawczy dźwięk trąbki. Crispin obserwował. Przez cały ranek sporo się z Vargosem nauczyli; byli zaskoczeni wiedzą Carullusa i zupełnie nie zdziwieni jego rozmownością. Zaczęli zdawać sobie sprawę, że start stanowi połowę wyścigu, szczególnie z najlepszymi woźnicami na torze, którzy podczas siedmiu okrążeń spina raczej nie popełnią żadnych błędów. Gdyby jeden z najlepszych Błękitnych czy Zielonych objął prowadzenie na pierwszym zakręcie, wyprzedzenie go na zatłoczonym torze wymagałoby szczęścia i wielkiego wysiłku. Prawdziwie dramatyczna rozgrywka miała miejsce, kiedy – tak jak teraz – dwaj najlepsi woźnice znajdowali się tak daleko na zewnątrz, że mogli wygrać, jedynie nadjeżdżając z tyłu i przebijając się przez blokady i przeszkody stawiane przez pomniejsze kolory. Crispin nie spuszczał wzroku z zewnętrznych zawodników. Uznał, że bardzo wysoki zakład Carullusa jest uzasadniony: Skorcjusz z Błękitnych miał fatalną pozycję, a obok siebie woźnicę Czerwonych, którego jedynym zadaniem – jak dowiedział się podczas porannych wyścigów – będzie jak najdłużej powstrzymywać ulubieńca Błękitnych przed przebiciem się na wewnętrzny tor. Jazda przez dłuższy czas obok siebie była brutalnie wyczerpująca dla koni. Crescens z Zielonych miał z lewej strony własnego partnera z tego samego stronnictwa – szczęśliwy zbieg okoliczności mimo jego zewnętrznej pozycji na starcie. Jeżeli Crispin w ogóle zrozumiał ten sport, to ten drugi woźnica Zielonych wystrzeli spomiędzy barier, a gdy tylko minie białą kredową linię oznaczającą początek spina oraz punkt, gdzie zaczyna się chaos manewrów, zacznie przeć na lewo, w kierunku wewnętrznych torów, pociągając za sobą Crescensa. Crispin nie spodziewał się, że wyścigi aż tak go wciągną, ale serce mu teraz mocno biło, a rano często krzyczał. Osiemdziesiąt tysięcy wrzeszczących ludzi mogło człowieka do tego doprowadzić. Nigdy w życiu nie znajdował się w tak wielkiej ciżbie. Zaczął sobie uświadamiać, że tłumy mają własną władzę; porywają człowieka ze sobą. A teraz zjawił się cesarz – nowy element w świątecznym ożywieniu panującym w hipodromie. Ta odległa postać odziana w purpurę przy zachodnim skraju trybun – tam, gdzie rydwany kładły się w pierwszy zakręt wokół spina – reprezentowała inny wymiar władzy. Mężczyźni stojący poniżej widzów w swoich kruchych rydwanach, z batami w rękach i lejcami owiniętymi wokół twardych, wytrenowanych ciał, stanowili jej trzeci wymiar. Crispin na chwilę podniósł wzrok