ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Jej wątła postać drżała. Krew napływała do policz- ków i z nich odpływała. — Och, Erann — dyszała dziewczyna. Twarz na ekranie była młodzieńcza, obdarzona egzotyczną urodą Lunarian. Wahl ją rozpoznał. Widział tego chłopca raz czy dwa razy podczas przyjęć, jakie młodzi organizowali sobie w re- zydencji. Umacnianie związków przyjaźni między obiema rasami wydawało mu się wówczas słuszne. Erann. Wnuk Brandira. Uśmiechnął się uwodzicielsko niczym Lucyfer i coś wyszep- tał. Pilar nachyliła się, wyciągnęła ręce, jak gdyby chciała przy- ciągnąć do siebie obraz. Ojciec stał, przykuty do miejsca na nabrzmiałą grozą chwilę. Nie zauważyła jego obecności. Nie wtargnął do środka. Cóż mógłby bowiem wtedy zrobić? Skrzyczeć ją? Poszedł dalej kory- tarzem. Oddychał z trudem przez zaciśniętą krtań. Musi porozmawiać z Ritą. Jeszcze dzisiaj. Powstrzymać ich, zanim spowodują nieodwracalne szkody. W miarę możliwości taktownie. Ale uciekając się do wszystkich koniecznych środ- ków. Może wymyślić powód wysłania dziewczyny, niczego nie podejrzewającego dziecka, do szkoły na Ziemi, gdzie będzie przebywać wyłącznie w otoczeniu ludzi. 31 Cyberkosmos zbudził Venatora około północy. — Uwaga! — obwieścił głośnik. — Plik Prozerpina został otwarty. Mężczyzna zerwał się z pryczy i zażądał światła. Wąski pokój o gołych ścianach jakby promieniował chłodem. — Kto to zrobił? — warknął Venator. Zamigotał płomyk nadziei. Nie był jedyną istotą ludzką, która wiedziała. Ktoś jeszcze miał powody do przejrzenia pliku. Głos pozostawał monotonny. Jak do tej pory w sprawę anga- żował się tylko automat wysokiego poziomu. — Układ DNA należy do... — Nastąpił numer identyfikacyj - ny Venatora. Nie! Odruchowo zaprzeczył własnemu zaprzeczeniu. — Położenie — zakomenderował. — Prajnaloka, miejscowość na środkowym południu Amery- ki Północnej. — Ekran wyświetlił mapę regionu. Strzałka poka- zywała dokładne miejsce. Nie było to konieczne. Znał je, chociaż nigdy nie zaglądał tam osobiście. Intruz lub intruzi raczej nie byli miejscowi, myślał. Poszuki- wacze Duszy byli ostatnimi ludźmi we wszechświecie, którym chciałoby się sprzeciwiać systemowi. Poza tym skąd wzięliby ten kod genetyczny? Czyli agenci Lilisaire. Diabelski spryt. A przynajmniej inteli- gencja. Nigdy nie przedostaliby się w pobliże pliku, gdyby ich poszukiwania nie były doskonale zaplanowane, pytania tak natu- ralne i konkretne, że zdołali uniknąć wszystkich pułapek, dzięki którym program mógł wykryć ewentualnego szpiega i zabloko- wać linię. Tak, to zgadzało się z obrazem, który sobie wytworzył. Kenmuir, posiadający doświadczenie w żegludze kosmicznej; ktoś jeszcze, dysponujący rozległą i głęboką znajomością sieci informacyjnych, połączoną z doświadczeniem. Przedostali się po omacku do portali tajemnicy i... — Czy zawiadomiono najbliższą bazę Władz Pokojowych? — zapytał Venator. Zdjął z kołka w ścianie swoją tunikę. Ziemia pod stopami była zimna i twarda. — Tak. — Niepotrzebnie tracił czas na to pytanie, powinien założyć z góry, jaka będzie odpowiedź. — Połącz mnie z kapitanem oddziału szybkiego reagowania. Sprawa najwyższej wagi. Venator okrył swą nagość. Musiał wywrzeć na tym człowieku odpowiednie wrażenie. Sam też chciał zamaskować własną furię i wstyd. Już domyślił się, skąd wzięli jego DNA. Na monitorze pokazała się twarz. — James Fong, kapitan sił szybkiego reagowania, Władze Pokojowe w Integracji Chicago — odezwał się głos w języku anglo. Imię i nazwisko; staromodne; sugerują solidność i wierność. — Pragmatyk Yenator, korpus wywiadowczy. — I półgło- sem rzucił: — Potwierdzić. — System zasygnalizował, że to prawda. — Mamy problemy, kapitanie. Jestem synojontem. Po- twierdzić. Sprawa jest bardzo poważna. — Tak jest, seńor. — Fong z sykiem wciągnął powietrze przez zęby. — Dwie osoby — przynajmniej sądzę, że są to dwie osoby — włamują się w Prajnaloce do ściśle tajnego pliku. Grozi to katastrofalnymi konsekwencjami. Proszę tam lecieć i schwytać intruzów, zanim skończą robotę i uciekną. Proszę ich trzymać w odosobnieniu i czekać na dalsze rozkazy. Nie przesłuchiwać, nie wolno im też z nikim rozmawiać, nawet z panem i pańskimi podwładnymi. W stosunku do personelu asramy proszę zachować neutralną życzliwość. Wyjaśnić, że oszukali ich wrogowie zdro- wego rozsądku, poprosić, by opisali zachowanie tych dwojga. Na koniec trzeba będzie ich jeszcze poprosić o daleko idącą dyskrecję. — Tak jest, seńor. Ale nie możemy wszystkiego ukryć. Lu- dzie nas zobaczą. Rozniosą się plotki. — To nie powinno mieć znaczenia, jeżeli operacja przebieg- nie sprawnie. Proszę meldować o wszystkim bezpośrednio mnie. Cyberkosmos skieruje sygnały. — Do dzieła. — Tak jest, seitor. Sam stanę na czele akcji. Służba! — I ekran zgasł. Dobrze. Fong wyglądał na godnego zaufania. To dodawało otuchy. A nawet nadziei. Po grzbiecie Venatora przebiegł dreszcz. Ofiara powinna wpaść w jego ręce w ciągu najbliższej godziny. A potem... Założył sandały i wyszedł na korytarz, przechodząc wśród zmiennych kształtów światła i pracujących w milczeniu urządzeń. Zadanie wymagało czegoś znacznie lepszego od telefonu i termi- nalu. Niewykluczone, że będzie musiał naradzić się z całym cyberkosmosem. Będzie to wkrótce konieczne. Sprawa najwyższej wagi. Fong i jego ludzie szybko sobie to uświadomią. W myśl Przymierza zatrzymanie i tymczasowa izolacja osób fizycznych były dozwo- lone tylko pod warunkiem powołania się na Klauzulę Nagłych Środków Bezpieczeństwa. Ale ludzie Fonga będą się zastana- wiać, po co Venator każe tak szybko przewieźć więźniów do centrali. I czemu nie ma żadnych wiadomości o stawianych im zarzutach? Czyżby łamano ich prawa? Należało wymyślić w mia- rę zadowalające odpowiedzi. Serce również się tego domagało, myślał