ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Nadjechał drugi samochód policyjny. Sierżant z gębą twardziela, siedzący w fotelu pasażera, mówił coś przez krótkofalówkę. Jeszcze parę minut i całe to środowiskowe przedszkole dla burżuazji zostanie odesłane do swoich zabawek. - Panie Markham! Chwileczkę...! Szczupła kobieta ubrana w białą lnianą marynarkę z włosami sczesanymi z wysokiego czoła zatrzymała mnie, zanim dotarłem do wyjścia. Jakoś udawało się jej jednocześnie uśmiechać i marszczyć brwi, co przypomniało mi urzędowych przewodników podczas konferencji naukowych w Europie Wschodniej. Obrzuciła mnie wzrokiem od stóp do głów, niezbyt przekonana do mojego tweedowego ubrania. - Pan Markham? Jestem Vera Blackburn, przyjaciółka Kay. Powiedziała, że pan do nas dołączy. - Nie jestem pewien. - Patrzyłem na tłum wygwizdujący policję. Sierżant wysiadł z samochodu i obojętnym wzrokiem patrzył na tłum jak dyrektor rzeźni patrzy na przebieg uboju. - To nie jest moja sprawa... - Zbyt dziecinna? - Zatrzymała mnie, kładąc mocną rękę na klapie marynarki. Była szczupła, ale silna, miała umięśnione ciało, wyćwiczone na maszynach w siłowni. Jej wargi poruszały się, jakby nieustannie powstrzymywała się przed wypowiedzeniem jakiejś ostrej uwagi. - Czy zbyt mieszczańska? - Coś w tym stylu. - Wskazałem na King’s Road. - Mam własne problemy z parkometrami. - To wygląda dziecinnie i prawdopodobnie takie jest. - Przyglądała się współmieszkańcom przymrużonymi oczami. - Nam naprawdę potrzebny jest pański wkład, panie Markham. Sprawy zaczęły się komplikować. - Doprawdy? Nie jestem pewien, czy będę w stanie pomóc. Odwróciłem się od niej w chwili, gdy większa liczba policjantów wkroczyła do osiedla. Byli to pokaźniejszej postury mężczyźni, jak posterunkowi przy Olympii. Jeden z nich przyglądał mi się tak, jakby rozpoznawał moją twarz z poprzedniej demonstracji. - Musimy stąd iść. Chyba nie chce pan, żeby znów pana pobito. Poczekamy na Kay w moim mieszkaniu. Wzięła mnie za ramię i pokierowała przez tłum. Koścista dłoń była twarda jak rumpel. Kay Churchill zeskoczyła z obrotowego krzesła pod skrzydła swoich wielbicieli. Dwaj posterunkowi stojący obok biura zawładnęli kluczami i wypuścili nieszczęśliwego kierownika, ukrywającego się za szklanymi drzwiami. Demonstranci rozsądnie zaczęli się rozpraszać. Szliśmy wzdłuż Beaufort Avenue do centrum osiedla. Ogródki, radosne pokoje dziecięce, wypełnione dydaktycznymi zabawkami, dźwięki skrzypiec, na których ćwiczyły nastolatki, nadawały dziwny posmak nieuchronnie zbliżającej się rewolcie. Większość rewolucjonistów w ubiegłym stuleciu dążyła do takiego właśnie poziomu dostatku. Pomyślałem, że oto jestem świadkiem narodzin nudy wyższego rodzaju. Dotarliśmy do Cadogan Circle, do miejsca, gdzie stał blok mieszkalny. Vera szła przede mną energicznym, rozkołysanym krokiem, jak dziwka z klientem, który wkrótce ma zostać oskubany, albo jak przewodnicząca samorządu klasowego w szkole dla dziewcząt udająca się po kryjomu na wycieczkę we własnych sprawach. Machnęła kartą z chipem przed automatem otwierającym drzwi i wprowadziła mnie do holu. - Kay dołączy, jak tylko się przebierze. Całe to oburzenie sprawia, że człowiek paruje... - Mogę czekać pół godziny, potem muszę iść, czy będzie rewolucja, czy nie. - Nie ma sprawy. Przełożymy ją dla ciebie. - Zmusiła mnie do zdawkowego uśmiechu. - Pomyśl o tym, jak o swoim Dworcu Fińskim. Pojechaliśmy małą windą na trzecie piętro. Z torby na ramieniu wyjęła pęk kluczy i otworzyła potrójne zamki drzwi frontowych jak wejście do krypty. Jej mieszkanie było oszczędnie umeblowane czarnymi fotelami bez poręczy, biurkiem ze szklanym blatem, przypominającym stół prosektoryjny, i lampami o niskiej mocy, ledwie rozświetlającymi półmrok. Nocny klub w południe. Nie było tu książek, a ja wyczułem, że ta inteligentna kobieta przybyła tutaj, żeby zniszczyć świat. Nad kominkiem wisiała fotografia w chromowanej ramce