ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Tu odzierać zaczęli trupy, bo odzież im się dostać miała. Tłukli się więc i dobijali, kto lepiej odzianego dostanie trupa, i wyrywali sobie z rąk opończe, kłócąc o nie a popychając. Kupa czeladzi zbiegła się przypatrywać potrutym i pomagać. Tymczasem czeladź ich chwytano, wiązano i do szopy pędzono jak bydło. Psy i ludzie pchali się dokoła tych ciał bladych i sinych - a przez szpary i okna przerażone niewiasty patrzały szepcząc. Na dworze panowała cisza, jak gdy wicher śmierci przeleci. Pozdzierawszy z nich odzież oprawcy znowu powrozy przywiązali do nóg i ciągnęli na pagórek, nad jezioro. Starym kneziom należała choć mogiła i stos ognisty, ale Chwost nie myślał ani palić ciał, ani im sprawiać tryzny. Nie czas mu też o tym myśleć było. Zagrzebano ich w dole jak zdechłe zwierzęta, aby gnili marnie i robakom za pastwę służyli, co było pogardą wielką i zniewagą w owych czasach. A gdy trupy wleczono, psy wyjąc ciągnęły za nimi i wicher się zerwał od lasów, choć niebo czyste było - poleciał po wieży, po komorach, po izbach, wyjąc i świszcząc dziko, aż Chwost obejrzał się, drgnął i w kąt na ławę zacisnął mrucząc. Brunhilda ręce myła w wodzie na stole i patrzała na przestraszonego z politowaniem i niemal z pogardą. POPRZEDNISTARA BAŚŃ NASTĘPNY J.I. Kraszewski, Stara baśń ROZDZIAŁ 17 Gdy czeladź potrutych wiązała, Żuła, który starostą był przy Mściwoju, zawczasu postrzegłszy, co ich czeka, rzucił się na ziemię, podpełznął między krzaki rosnące pod tynem, wsunął się dalej od ciżby, na częstokół wdrapał i przeskoczywszy go wpław począł do brzegu się dobijać. Drużyna, zajęta innymi, nie postrzegła ucieczki, nie posłyszała pluskania po wodzie... Z wieży tylko stojący na niej strzelać zaczęli do płynącego i nawoływać, ale nim się opatrzono w pogoń pójść za nim, już dopadłszy lądu, gdzie się pasły konie, chwycił świerzopę i oklep, rękami ją popędzając, pobiegł w lasy. Pastuchy za nim pognały, ale go pochwycić nie mogły Żuła nogami i oburącz gnał przestraszone stworzenie, które go jak szalone w zarośla wniosło. Gdy znikł z oczów pogoni, już go w lesie próżno dalej pędzić było. Żuła wprost biegł do grodu Miłosza, chciał choć jego ocalić, można się było bowiem spodziewać teraz, że Pepełek, który Leszka wypuścił tylko, aby stryjów do siebie ściągnąć, nie daruje i ostatnim ze swojego rodu. Po drodze Żuła gnając spotkał w lesie kmieci, obejrzeli się za nim, rzucił im tylko słów kilka... - Na grodzie Leszków naszych potruto, jeden Miłosz i ślepy syn jego pozostał! Poszła więc wieść szeroko po dworach o tym, co się na zamku stało. Żuła pędził, co koń sił miał, dopóki drugiej na drodze nie dopadł stadniny, aby go zmienić. Podjechał do koni, pochwycił za grzywę jednego, przeskoczył mu na grzbiet, przypiął się doń jak kleszcz i pognał go, rzucając świerzopę, która uwolniona strząsnęła się, prychnęła i spokojnie trawę gryźć zaczęła. Na grodzie Miłoszowym, pod starymi dębami siedziała matka z Leszkiem, jak dziecko go zabawiając powieściami. Opodal nieco odpoczywał znużony śpiewaniem Słowan, którego dla biednego chłopca sprowadzono, aby go pieśniami rozrywał. Ojciec na niedźwiedziej skórze rozesłanej pod drugim dębem leżał sparty oburącz i milczący. Zaczęto do bramy bić i krzyczeć. Żuła stał u wrót. Puszczono go poznawszy, że był z orszaku Mściwojowego. Zsunął się z konia i pobiegł co tchu ku Miłoszowi, pot mu się lał po twarzy, wargi drżały, przybiegł, padł do nóg staremu i nie mogąc mówić zapłakał. Stary go nie poznał zrazu, oczy miał łzami wyjedzone. - Kneziu, panie! - zawołał ręce łamiąc - tyś już jeden pozostał. Nie chcieli cię słuchać nasi miłościwi kneziowie, nie ma już z nich ani jednego na świecie. Chwost ich z żoną potruł przy biesiadzie, w gościnie, we własnym domu! Zerwał się stary Miłosz i rękami uderzając o ziemię padł na nią znowu, a Żuła jęcząc mówił: - Ledwie z życiem uszedłem, aby wam wieść przynieść. Uchodzić i wam potrzeba!... Przyjęli nas na grodzie słodko, wyszedł Chwost do wrót, zapraszając... Siedli do stołu wszyscy, jedli i pili długo, a nie wstał już z ławy nikt; padli tam wszyscy, jak siedzieli... Trupy powleczono grzebać w ziemi nie spalone... Psy szły za nimi tylko wyjąc. Nie został ni jeden, nie ocalała głowa żadna Czeladź spętano, jam sam, nie wiem, jakim szczęściem, uszedł... Teraz, gdy się odkryło, co miał w sercu, naśle pewnie i na was, kneziu... uchodzić trzeba!... - O bracia moi, o rodzie mój! - jęczał Miłosz ręce załamując. - Na to wam przyszło, byście od własnej krwi ginęli!... Gdzież i po co mam uchodzić, jeśli i mnie zgładzić zechce? Dosłyszał tych wyrazów Leszek i matka siedząca przy nim, i z krzykiem narzekać poczęli. Po grodzie rozszedł się płacz i przerażenie wielkie. Stary Miłosz tylko nie ruszał się z miejsca, a gdy mu pierwszy wybuch żałości przeszedł, posępnie się zadumał. - Nie ujść przeznaczenia! - mruczał. Wtem spojrzał na oślepione swe dziecię i żal mu się go zrobiło. Krzyknął na ludzi. Zaczęli się zbiegać z zabudowań i dworu. Ruch pod dębami stał się żywy. Leszka wzięta matka za rękę i wiodła ku ojcu. . - Konie sposobić - zawołał stary - ja sam pojadę. Leszek z matką i służbą do lasu na pasiekę się schroni, ja dalej muszę. Na własną krew podnieść rękę... o doloż ty moja!... Żule tymczasem, który ze zmęczenia i głodu padał, przyniesiono chleb i piwo. Staremu kneziowi, który tyle czasu jak złamany i bezsilny na łożu przeleżał nie ruszając się prawie, siła się zdawała powracać. Wstał z legowiska, wyciągnął ręce zdrętwiałe, potoczył zamglonymi oczyma, wyprostował się i zawołał, aby mu oszczep, miecz i łuk podano. Dokoła poruszało się wszystko. Z szop wyprowadzano konie rżące, ludzie sakwy wiązali. Miłosz swój oręż przepasywał i chodził, to Leszka ściskając, kładąc mu ręce na ramiona, to wydając rozkazy. Krótkiego czasu potrzeba było na przygotowanie. Przy Leszku jechała stara matka i dwóch ludzi. Z Miłoszem dziesięć szło koni. Gęślarz zapomniany podniósł się spod drzewa i dziecku się prowadzić kazał - w świat znowu. Nikt nie wiedział, dokąd się uda stary. Wziął z sobą Żułę, sam przodem ruszył, nie mówiąc drogi, i konia pognał. Złamany ten niedawno starzec, który zdawał się z trudnością obracać na posłaniu, siedział teraz na koniu, nie przygarbiony nawet, jak dąb wiekowy twardy i nie zgięty; nieszczęście wielkie nową moc mu dało. Na noc położyli się obozem w lesie. Miłosz ognie rozpalić kazał, legł pod szałasem z gałęzi, ale nie zasnął