Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Odłamki, rykoszety, odpryski cegieł uderzają w hełmy i mundury. Gruzowisko dymi od bijących w nie pocisków. Rakieta zgasła - naprzód, naprzód! Potykają się o ciała i gruz, zapadają w jakieś leje, plączą się wśród murów, natykają się twarzą w twarz na wroga, strzelają i sami są rażeni. Jerzy czuje uderzenie w nogę, wymacuje ręką - krew. Schronił się do jakiejś wnęki, ostrożnie ściąga but; nakłada bandaż. A potem kulejąc biegnie ku grupie powstańczej wśród której słyszy wzywający głos Andrzeja Morro. Natyka się na żołnierzy cofających się z powrotem ku Bielańskiej - to wigierczycy. Skrwawieni, oszołomieni, wymijają Jerzego nie widząc go. Jerzy usiłuje ich zawrócić i biegnie naprzód, zapomniawszy o nodze. Major Jan ruszył ze swym pocztem przez Bielańską razem z grupą ludzi "Maćka". Ulicę przebiegli szczęśliwie, ale zaledwie dopadli ruin, niezwykle silny ogień przykuł ich do gruzowiska. Kiedy nieco zelżał, Jan wpadł do ruin wypalonego domu przy Bielańskiej 3, a po chwili skoczył z pierwszego piętra na gruz podwórza skierowanego do Senatorskiej i biegł w czerwonawych połyskach pożaru. Jego szczupła sylwetka wyróżniała się wśród towarzyszących mu żołnierzy polskim mundurem oficerskim i polskim hełmem. Biegnąc strzelał z pistoletu. Wpadł na wysokie usypisko gruzów, za którym znajdowało się stanowisko nieprzyjacielskie. Dobiegając szczytu pagórka rzucił granat na drugą jego stronę, przypadł na chwilę do ziemi, po czym zerwał się i biegł naprzód, a za nim jego poczet. Nagle z ciemnych okien budynku - błysk ognia kilku luf uderzył w ich piersi z odległości niewielu metrów. Pod nogami rwały się granaty... Major Jan poległ. A wraz z nim jego poczet: Brat, Kruk, Jaga. Kilku ocalałych chłopców "Maćka" pełzło z powrotem w kierunku Bielańskiej. Szturm załamał się. Ogień nieprzyjacielski ryglujący Bielańską stał się tak intensywny, a pociski granatników rozrywające się na terenie walki tak gęste, iż oddziały powstańcze zaniechały dalszych prób przebijania się. Części nacierających udało się przedrzeć z powrotem do rejonu banku. Ludzi "Rudego" wśród nich nie było. Dniało. Bitwa wygasła. Tylko w rejonie kościoła Świętego Antoniego przy Senatorskiej trwała jeszcze strzelanina. Coraz słabsza zresztą. Łączniczka Basia, która tego ranka ocknęła się z omdlenia na gruzowisku w pobliżu poległego majora Jana, była świadkiem mordowania przez wroga rannych i zbłąkanych, wziętych z pobojowiska. Sama uszła śmierci. Gdyby tego wczesnego ranka nieprzyjaciel ruszył na stanowiska powstańcze, mógłby opanować łatwo Stare Miasto, ale dowództwo niemieckie nie zorientowało się w sytuacji. Oddziały powstańcze, wyczerpane fizycznie i moralnie zajęły jednak ponownie opuszczone stanowiska, a odpływające z Hipotecznej i Długiej masy ludzkie uniknęły masakry. "Parasol" też należał do oddziałów szturmowych, mających wyrąbać przejście z kotła staromiejskiego do Śródmieścia. Walczył na prawym skrzydle, w grupie uderzeniowej majora Sosny. W ramach tej grupy otrzymał trudne zadanie przebicia ulicy Długiej. Batalion - a właściwie resztki batalionu - miał zdobyć szereg domów obsadzonych przez nieprzyjaciela i "odkorkować" wylot Długiej na Bielańską. A więc należało wielokrotnie powtórzyć akcję niedawno przeprowadzoną z tak złym skutkiem przez Rafała. Kompanie "Parasola" - raczej ich strzępy - zajęły stanowiska wyjściowe na Długiej 29. Natarciem dowodził Wacek, wciąż jeszcze z opaską na zranionym czole i z niezmiennym wyrazem zaciętości na szczupłej twarzy. To była okrutna praca. Przedarto się przez fatalny dla Rafała wyłom na obszar Długiej 31 i w ciężkiej walce wręcz posuwano się domami Długiej 31-35. Wywalczać należało pokój po pokoju. Pistoletami i granatami. Pluton krzywonosego Górala, stanowiący przez pewien czas czoło szturmu, dał z siebie więcej, niż można było oczekiwać. Na jednym z podwórzy Wacek został ciężko ugodzony w nogę pociskami karabinu maszynowego. Usiłował jeszcze przez pewien czas dowodzić natarciem, musiano go jednak wynieść z powodu upływu krwi. Dowództwo objął Jeremi i wysunąwszy się na czoło do plutonu Górala, kierował dalszym przebijaniem się. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej powróciła doń nagle siła ciała i twardość duszy. Z krzykiem "hura!" rzucali się obydwaj z Góralem w kurz i dym, w świst pocisków i odłamków, w wybuchy i błyski. Jeszcze kilka izb, jeszcze kilka pięter. I następny dom. Wtem - przeciwuderzenie Niemców. Teraz oni wrzeszczą "hura" i teraz ludzie "Parasola" cofają się ku tyłowi, opuszczając w takiej męce zdobyte pokoje, piętra. Jeremi, spocony, z oczami wychodzącymi z orbit od natężenia głosu, organizuje obronę i nasze przeciwuderzenie. W owym straszliwym chaosie dźwięków i migotu świateł, bólu i jęków zapełniających izby, wśród których trwa bój, udaje się mu wreszcie zaprowadzić pewien ład. I znów któryś z plutonów "Parasola" krzyczy "hura", i znów Jeremi z chłopcami przedziera się do przodu. Silne szarpnięcie w nogę - krew. Na szczęście rana nie jest groźna i po prowizorycznym opatrunku Jeremi kieruje walką dalej. Nie powinien zresztą odejść, bo prócz Wacka zostaje z terenu walki wyniesiony dowódca trzeciej kompanii - Jurek Lot, a wnet potem Konrad. Akcja przebicia nie powiodła się także i na tym terenie. "Parasol" miał wielu rannych i był już jasny dzień. Wobec niemożności dalszego posuwania się naprzód musiano przerwać ataki. 31 sierpnia i 1 września, ostatnie dni powstańczej Starówki, były bardzo złymi dniami. Do straszliwych bombardowań lotniczych i artyleryjskich, do męki ludzi ginących pod gruzami dołączyły się teraz groźne początki rozprzężenia. Zaczęło się to już 31 sierpnia, po nieudanej próbie wyłamania się do Śródmieścia. Wielki tłum, nie wiadomo jak i kiedy skupiony, ruszył ku barykadzie powstańczej, zbudowanej u wylotu Bonifraterskiej przy placu Krasińskich, i powiewając białymi płachtami, ręcznikami, chusteczkami usiłował przedostać się przez tę barykadę w kierunku Żoliborza, na teren opanowany przez nieprzyjaciela