Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Fakt, że akurat ten niedźwiedź całkowicie go zignorował, wcale nie podniósł Pete'a na duchu. Gdzie jest jeden niedź- wiedź, znajdzie się ich zapewne więcej, a kolejny może nie być aż tak bardzo zaprzątnięty swoimi sprawami. Upewniwszy się, że niedźwiedź odszedł, Pete dźwignął się na nogi. Serce waliło mu jak młot. Zostawił tę cholerną pier- dzącą babę zupełnie samą, lecz jakie to miało znaczenie? Prze- cież i tak nie zdołałby obronić jej przed niedźwiedziem. Musiał koniecznie odzyskać broń, nie tylko swoją, ale i Henry'ego -je- śli zdoła tyle unieść, ma się rozumieć. Przez kolejne pięć minut - czyli do chwili, kiedy dotarł na szczyt wzniesienia - Pete my- ślał na zmianę o sztucerach i piwie, jak tylko jednak zaczął scho- dzić po przeciwległym stoku, jego myśli ponownie skoncentro- wały się na piwie. Włoży je do torby, torbę przewiesi przez ramię. I nie będzie popijał po drodze. Pierwsze piwo otworzy dopiero wtedy, kiedy znowu usiądzie przy ognisku. To będzie je- go nagroda, najwspanialsza, jaką można sobie wymarzyć. Jesteś alkoholikiem. Wiesz o tym, prawda? Jesteś choler- nym alkoholikiem. Owszem, a co to oznacza? Tylko tyle, że nie wolno mu nic spieprzyć. Nie może dać się przyłapać na tym, że zostawił 116 ŁOWCA SNÓW w lesie półprzytomną kobietę, a sam wyruszył po browar. Musi pamiętać o tym, żeby zaraz po powrocie do ogniska wyrzucić daleko w las puste butelki... chociaż Henry i tak się dowie. Kiedy są razem, wiedzą o sobie wszystko. Zresztą, nawet bez jakichś specjalnych więzi psychicznych trzeba by mocno się wytężyć, żeby przechytrzyć Henry'ego Devlina. Jednak Pete przypuszczał, że Henry nie powie mu ani sło- wa na temat tego piwa - no, chyba że on sam zdecyduje się poruszyć temat albo nawet poprosi Henry'ego o pomoc. Kie- dyś może to zrobi. W tej chwili nie myślał o sobie najlepiej. Peter Moore miał do siebie trochę pretensji o to, że zostawił tę kobietę samą w lesie. Henry... Z Henrym też działo się coś niedobrego. Pete nie miał pojęcia, czy Beaver również to od- czuł, ale Jonesy na pewno. Henry był jakiś... pokręcony. Kto wie, może nawet... Za jego plecami rozległo się wilgotne chrząknięcie. Pete wrzasnął, odwrócił się gwałtownie, kolano znowu mu strze- liło, ale nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. To ten niedź- wiedź zaszedł go od tyłu, ten sam albo inny... To nie był niedźwiedź, tylko łoś. Minął go, zerknąwszy nań obojętnie, Pete zaś osunął się na ziemię, klnąc na czym świat stoi i ściskając oburącz przeklęte kolano. Ależ z niego głupiec! Cholerny zapijaczony idiota! Przez minutę albo dwie obawiał się, że już nie wstanie, że coś sobie naderwał i będzie tu leżał wśród procesji zwierząt, aż wreszcie Henry nadjedzie skuterem śnieżnym i zapyta: A co ty tu robisz, do cholery? Dlaczego zostawiłeś ją sa- mą?". Tak jakby nie wiedział. Wreszcie jednak zdołał się jakoś podnieść. Co prawda mógł już tylko żałośnie utykać, ciągnąc za sobą prawie całkowicie bezużyteczną nogę, ale i tak wolał to, niż leżeć w śniegu zaled- wie parę metrów od parującej sterty świeżego łosiowego gów- na. Widział już przewróconego scouta z kołami i podwoziem przykrytymi cienką warstwą świeżego śniegu. Próbował sobie wmówić, że gdyby przewrócił się po tamtej stronie wzniesienia, wróciłby do ogniska, ale teraz, tak blisko celu, rozsądniej było iść naprzód, że przede wszystkim zależy mu na broni, że tych kilka butelek piwa to tylko nadzwyczajna premia za wysiłek... Prawie w to uwierzył. A jeśli chodzi o powrót... Cóż, jakoś so- bie poradzi. Przecież dotarł już aż tutaj, prawda? Jakieś pięćdziesiąt metrów od samochodu usłyszał szybko narastające łup-łup-łup. Nadlatywał śmigłowiec. Pete z nadzie- DUDDITS, CZĘŚĆ PIERWSZA 117 ją podniósł wzrok i zebrał siły, żeby stanąć prosto i pomachać rękami - Boże, jeśli ktokolwiek potrzebował pomocy z nie- ba, to na pewno właśnie on! - ale maszyna ani na chwilę nie wyłoniła się zza gęstej powłoki chmur. Przez ułamek sekundy widział przemykający nad obłokami cień, ledwo uchwytny błysk reflektorów, i zaraz potem łoskot oddalił się na wschód, a więc w kierunku, w którym zmierzały zwierzęta. Pete ze wstydem przyznał, że oprócz rozczarowania czuje też coś w rodzaju ulgi, a może nawet zadowolenia: gdyby śmigłowiec wylądował, on, Pete, nie zdążyłby napić się piwa, a przecież dotarł już tak daleko. Tak cholernie daleko. Pięć minut później ukląkł i zaczął się ostrożnie wczołgi- wać do wnętrza przewróconego samochodu. Szybko przeko- nał się, że kontuzjowane kolano nie za bardzo może mu słu- żyć za oparcie (opuchnięte, rozpychało mu nogawkę spodni jak ogromny, bolesny bochen chleba), wpełzł więc na brzu- chu. Niezbyt mu się tam spodobało: zbyt mocne zapachy, za mała przestrzeń. Czuł się trochę tak, jakby wlazł do grobu pachnącego wodą kolońską Henry'ego. Zakupy rozsypały się w tylnej części samochodu, lecz Pete zignorował chleb, puszki, słoiki z musztardą i paczki z czerwonymi parówkami (był to jedyny mięsopodobny pro- dukt, jakim handlował stary Gosselin). Interesowało go wy- łącznie piwo. Wszystko wskazywało na to, że szczęśliwie stłu- kła się tylko jedna butelka. To się nazywa pijackie szczęście. Piwem też było czuć, i to mocno - wylała się reszta tego, które pił podczas jazdy - ale zapach piwa to przecież jeden z najpiękniejszych w świecie. Jeśli natomiast chodzi o wodę kolońską Henry'ego... No cóż, była niewiele lepsza od pierd- nięć tej damulki. Trochę to dziwne, żeby zapach wody ko- lońskiej wywoływał skojarzenia z grobami, trumnami i po- grzebami, ale tak właśnie było. - A właściwie po co komu woda kolońska w środku la- su? - zapytał, akcentując każde słowo obłoczkiem pary. Prawda przedstawiała się w ten sposób, że nie było żadnej wody kolońskiej, tylko piwo. Po raz pierwszy od bardzo długie- go czasu Pete przypomniał sobie atrakcyjną kobietę od handlu nieruchomościami, która zgubiła kluczyki przed apteką w Bridgton. Od razu wyczuł, że się z nim nie spotka, że chce się 118 ŁOWCA SNÓW znaleźć jak najdalej od niego. Czy coś podobnego działo się z nim teraz, kiedy czuł nieistniejący zapach wody kolońskiej? Nie miał pojęcia. Wiedział tylko tyle, że wcale, ale to wcale nie podoba mu się fakt, iż ten zapach kojarzy mu się ze śmiercią. Uspokój się, głupku. Sam siebie straszysz. To duża różnica widzieć linię, a straszyć samego siebie. Zapomnij o tym i bierz to, po co przyszedłeś. - Kurewsko dobry pomysł - doszedł do wniosku. Torby na zakupy nie były papierowe, lecz foliowe z uchwytami. Stary Gosselin przynajmniej na tyle zapuścił się w przyszłość. Pete chwycił jedną i natychmiast poczuł ostre ukłucie w prawej ręce. Tylko jedna stłuczona butelka, ale on, oczywiście, zdołał nadziać się na szkło. Sądząc po bólu, skaleczenie musiało być głębokie