Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Są w akcjach planowanych zdobywania broni i sprzętu. Są w zasadzkach na oddziały niemieckiej żandarmerii. W akcjach wymuszonych bronią są zaatakowani przez nieprzyjaciela. Terenem ich są lasy sulejowskie. Posuwają się blisko Lubienia i Rozprzy, między rzekami Pilicą i Luciążą. Na południu docierają do Przedborza, na północy do Sulejowa. Każda piędź ziemi znana, deptana krocie razy, znane ścieżki i przesmyki leśne, chaszcze nadrzeczne i maliniaki. Była noc z szóstego na siódmego maja. Chłodna, gwiaździsta. Szli drogą leśną porytą koleinami, błotem, co dopiero obsychało po niedawnych deszczach. Zmieniali kwaterę jak zwykle nocą. Z Lubienia koło Rozprzy posuwali się na wschód do Jagodnika niedaleko Tomawy. Szli nierówno, dwójkami, trójkami, niektórzy w mundurach, płaszczach wojskowych, polowych czapkach z orzełkami. Inni po cywilnemu, w płaszczach, w burkach, na głowie cyklistówki, berety. Buty mieli różne, ale jednako ubłocone: niektórzy wysłużone już oficerki, reszta buciory ciężkie, o szerokich cholewach. A byli i tacy, co szli w niskich, grubych trzewikach. Wlekli zmęczone nogi, okryci kocami, wielu na ramionach niosło karabiny. Twarze młode poszarzałe, o oczach podsinionych, zapadłych, nie ogolone. Szli przed siebie myśląc o spoczynku na kwaterze. Za nimi jechały wozy_tabory. "Burza" na przedzie. Ale podbiegał, sprawdzał, zagadywał. Nie czuć było w nim zmęczenia. Suchy, prędki, ognisty, decydował jak błyskawica, ciął nagle słowem, nie bawiąc się w zbyt zawiłe przemyślenia. Plan uderzeń rysował mu się natychmiast. Kochał akcję. Partyzantkę miał we krwi, a lasy znał jak dom własny. I ludzi znał tutejszych, "umiał z nimi". Zauważył, że "Konrad" ze sztabu okręgu do sprawy zrzutów, który cały czas prowadził nasłuchy radiowe, zbliża się do niego. Ostrożny, w sobie zamknięty, w czapce zsuniętej na oczy, w swetrze grubym pod szyję, w chlebaku dźwigał swoje radio. Nie rozstawał się z tym phillipsem. Pochylił się do "Burzy". Był wysoki, chudy z głową wąską, nosem wydłużonym i cienkim i brodą, co sterczała ku przodowi nieustępliwa i zacięta. - Kolego, odejdźmy nieco. "Burza" wysunął się z szeregu. Poszli bokiem, bliżej zarośli zieleniejących nieśmiało, chociaż wiosna już była pełna, a po deszczach drobne liliowe kwiatki rzuciły się na pobrzeżach, i koło rzeki, na podmokłych łąkach, strzelały w górę kaczeńce. Od lasu, od ziemi szedł upajający zapach poczynającego się życia. - Był sygnał. "Burza" przystanął. Oddychał szybko, podniecony, przejęty. Przechylił się do "Konrada". - Był? Był? - Wyraźnie. Jeśli będzie potwierdzenie sygnału, trzeba zmienić kwaterę w bliskości pola zrzutowego. - Naturalnie. Szli nic już nie mówiąc. "Burza" zapalił papierosa. Gdyby tak powiedzieć partyzantom! Nie. Nie można. Na razie tajemnica. Powiedzieć - zaczną szaleć z radości. A jeśli sygnał się nie powtórzy? Rozczarowanie, zawód. Siódmego maja wieczorem "Konrad" przyszedł uroczyście poważny, ale dygotały mu usta, drżała broda. - Potwierdzili sygnał! "Burza" zarządził pogotowie do wymarszu. Ruszyli w stronę Kazimierzowa. Były to dwa gospodarstwa leśne niemieckich łódzkich fabrykantów, administrowane przez Polaków. Do jednego specjalnie lubił "Burza" zajeżdżać. Zarządzało nim starsze małżeństwo Watmanów, oddane mu i serdeczne. Przeziębionych partyzantów kurowali gorącym mlekiem z masłem i czosnkiem. Pole zrzutowe w trójkącie między Kazimierzowem, Tomawą i Żerechową, na południowy wschód od Lubienia, równe było, ukryte wśród lasów. Na wschód gęstwy lasów łubieńskich, od zachodu i południowego zachodu rzadsze nieco, młodsze lasy kazimierzowskie, a od południa, między lasami, dwa małe gospodarstwa rolne. Tu była ich kwatera, tu wyczekiwali zrzutu. Z tych placówek obserwowali teren. Rano, kiedy "Burza" prowadził ćwiczenia w plutonach, "Tarzan", niski, szeroki w barach, czarne włosy aż mu na twarz opadły, bez tchu prawie zameldował: - Panie kapitanie, od Żerechowej, drogą do Kazimierzowa jadą wozy. - Z wojskiem? - To będą, jak nic, żandarmi. "Burza" podszedł do punktu, z którego pomiędzy drzewami widać było drogę od Żerechowej. Jechali. W dwa wozy. Żandarmi i dwóch granatowych policjantów, których zwykle brali za przewodników. Wyjął lornetkę, obserwował. Uzbrojeni. Ile ich? Kilkunastu? Więcej? Wskoczył do chaty, gdzie "Konrad" i major "Wojna", kwatermistrz Inspektoratu piotrowskiego (goście w oddziale), chodzili po pustej izbie. - Co jest, kolego? - To żandarmeria z posterunku w Ręcznie. Już kilka zasadzek na nich robiłem, uciekali mi. Gdyby nie zrzut, zlikwidowałbym. Buszują mi po lasach, my tu mamy ziemianki z bronią, ze sprzętem..