Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
- Czy nie chcesz korzystać ze swej mocy, by nie krzywdzić zwie- rząt? - spytała nieśmiało. Nawet wobec mnie była nieśmiała, pokor- na wobec tego nadprzyrodzonego daru, o którym tak mało wiedziała. Nie przytaknąłem, nie zaprzeczyłem. Spojrzała mi w twarz, a potem zajęła się pracą i dokończyła ją w milczeniu. Zsunęła mi z ramion płaszcz, przytuliła mnie, pocałowała w policzek. Potem Canoe jeszcze dwa razy pytał, czy wypróbuję moc. Dwa razy odmówiłem w milczeniu. Za trzecim razem nie pytał, lecz powiedział: - Orrec, teraz musisz mnie posłuchać. Milczałem. Byliśmy niedaleko od domu, ale nikogo wokół nie było. Nigdy nie sprawdzał moich umiejętności przy innych, nie chciał mnie zawstydzać. - Powiedz, czego się boisz. 64 Wciąż milczałem. Stanął przede mną blisko, z płonącymi oczami, a w głosie miał tyle bólu i ognia, że podciął mnie nimi jak batem. - Boisz się mocy, czy że nie masz mocy? Zachłysnąłem się. - Nie boję się! - krzyknąłem. - Więc skorzystaj z daru! Natychmiast! Uderz w cokolwiek! - Machnął prawą ręką. Lewą trzymał zaciśniętą, tuż przy boku. - Nie! - Drżałem, dygotałem, obie zaciśnięte pięści przyciska- łem do piersi, a głowę pochyliłem, bo nie mogłem znieść ognia w jego oczach. Usłyszałem, że odchodzi. Przeszedł ścieżką na przydomowy dziedziniec. Nie podniosłem głowy. Patrzyłem na małą kępkę ja- nowca, ledwie zaczynającą wypuszczać listki w kwietniowym słoń- cu. Patrzyłem na nią i myślałem, że staje się czarna, sucha, poła- mana, ale nie podniosłem dłoni, nie uderzyłem głosem ani wolą. Patrzyłem na nią, zieloną, żywą, obojętną. Potem ojciec już mnie nie prosił o użycie mocy. Wszystko toczy- ło się codziennym trybem. Ojciec odzywał się do mnie tak jak zwykle. Nie śmiał się i nie uśmiechał, a ja nie potrafiłem mu spojrzeć w twarz. Kiedy tylko mogłem, jeździłem do Gry na Dereszy, bo nie chciałem pytać, czy mogę brać źrebaka. Suka z Roddmantu wyda- ła na świat gigantyczny miot, czternaście szczeniąt. Nie były już oseskami, psociły i często się z nimi bawiliśmy. Właśnie głaskałem jednego, kiedy Ternoc zatrzymał się obok nas. - Weź sobie tego szczeniaka - powiedział. - Nam tyle nie po- trzeba, a Canoe mówił, że przydałoby mu się parę ogarów. Będzie z niego ładny pies. - Szczeniak był najładniejszy z miotu, czarny, lekko podpalany. Byłem zachwycony. - Weź Olbrzymka - odezwała się Gry. - Jest o wiele mądrzejszy. - Ale ten mi się podoba. Taki przymilny. - Szczeniak lizał mnie po twarzy. - Miluś - powiedziała Gry bez entuzjazmu. - Nie, nie nazywa się Miluś! To... - Zacząłem szukać heroicz- nego imienia i znalazłem. - Nazywa się Hamneda. Gry patrzyła z powątpiewaniem i niepokojem, ale się nie sprzeciwiła. I tak długonogi szczeniak pojechał ze mną do domu w koszyku przy siodle i przez jakiś czas był mi pociechą i kompa- nem. Ale oczywiście powinienem był posłuchać rady Gry, która 65 znała swoje psy jak nikt inny. Hamneda był głupi i nerwowy. Nie tylko zasikiwał podłogi jak każdy szczeniak, ale wszystko niszczył, tak że wkrótce otrzymał zakaz wstępu do domu. Plątał się koniom pod kopytami, zadusił naszą najlepszą łowną kotkę i jej kocięta, pogryzł ogrodnika i kucharza i wciąż przeraźliwie, bez powodu ujadał i skomlił. Nie można go było niczego nauczyć ani oduczyć, dosłownie niczego. Nie minęły dwa tygodnie, a miałem go ser- decznie dosyć. Musiał być uwiązany przy domu, żeby nie zrobił sobie krzywdy. Wstydziłem się przyznać - choćby przed sobą - do nielojalności wobec tego biednego, głupiego psa. Pewnego ranka Alloc i ja wybieraliśmy się z ojcem na górskie pastwiska, by sprawdzić, ile cieląt przyszło na świat tej wiosny. Ojciec jak zwykle wziął Siwosza, ale tym razem kazał Allocowi do- siąść Dereszy. Ja dostałem źrebaka. Tego ranka był to wątpliwy przywilej. Książę był w podłym nastroju. Rzucał łbem, wierzgał i usiłował gryźć, płoszył się, stawał dęba i na wszystkie sposoby starał się mnie skompromitować. Kiedy już wydawało się, że go opanowałem, nie wiadomo skąd wypadł Hamneda i rzucił się na źrebaka, ujadając i siekąc wokół zerwaną smyczą. Krzyknąłem na niego, a Książę natychmiast stanął dęba i wyrzucił mnie z siodła. Udało mi się nie spaść, podciągnąłem się na siodło i próbowałem zapanować nad źrebakiem, a wszystko w dzikim popłochu. Książę w końcu się uspokoił. Wówczas zsiadłem i rozejrzałem się za psem. Na bruku dziedzińca leżało coś bezkształtnego, czarno-brązowego. - Co się stało? - spytałem. Siedzący na koniu ojciec popatrzył na mnie. - Nie wiesz? Pomyślałem, że pies został stratowany przez Księcia - ale nie było krwi. Leżał jak pozbawiony kości, kształtu. Jedna długa czar- no-brązowa noga wyglądała niczym wiotki sznurek. Zawróciłem konia, ale nie mogłem się zbliżyć do tego czegoś na bruku. - Kto to zrobił? Ja czy ty? - spytał Canoe tonem, od którego zlodowaciałem. - Orrec, ty to zrobiłeś - powiedział Alloc, podjeżdżając na De- reszy. - To pewne. Machnąłeś ręką. Broniłeś konia przed tym głu- pim psem. - Nieprawda! - krzyknąłem. - Ja... ja go nie zabiłem! - Wiesz to, czy nie jesteś pewien? - spytał Canoe niemal szy- derczo. 66 - Było tak jak wtedy, gdy unicestwiłeś żmiję - powiedział Al- loc. - Silne oko! Ale mówił z dziwnym napięciem lub troską. Z domu i obejścia zbiegli się ludzie. Konie płoszyły się, nie mogąc znieść bliskości martwego psa. Książę, którego uzdę mocno ściągałem, pocił się i dygotał - tak jak ja. Nagle odwróciłem się i zwymiotowałem, ale nie puściłem cugli. Wytarłem usta, odzyskałem dech, zaprowadzi- łem Księcia do kamiennego schodka i znowu usiadłem w siodle