ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Coś mi przyszło do głowy. - Czy pański syn wrócił? - spytałem. - Nie odparł tak obcesowo, że zrozumiałem, iż zdarzyło się coś strasznego, nieodwracalnego. Posłuchamy Tiagaradży? - zaproponował, odwracając się ode mnie szybko, żebym nie zobaczył cierpienia na jego starczej twarzy. Na pierwsze dźwięki strun winy profesor Rao opuścił głowę między dłonie. Ciche łzy spadły na jego białe dothi i spod cienkiej bawełny zaczęła przeświecać pomarszczona, brązowa skóra. - Papa Rao l - zawołałem, strapiony widokiem łez. - Ciii - uciszył mnie zdławionym głosem. - Słuchaj. Nie było marmurkowego ciasta ani słodkiej herbaty. Siedziałem jak skamieniały do wybrzmienia ostatniej nuty ragi Bhajrawy. Profesor Rao pozbierał się na tyle, że podniósł głowę i obdarzył mnie drżącym uśmiechem. Kiedy wstałem do wyjścia, włożył mi do ręki cenną lingę. - Nie - zaprotestowałem. - Niedługo umrę - powiedział. - Nikt nie będzie jej kochał jak ty. Zasmucony, zaniosłem kamień do domu. Japończycy go nie chcieli. Nie dostrzegli w nim piękna. Nikt go nie chciał, tak jak mnie. Wszedłem pod nasz dom, usiadłem na skrzynce czule wypolerowanych bezwartościowych kamieni, pomyślałem o drżących ustach papy Rao i pociekły mi łzy. Trzymając lingęw prawej dłoni, a lewą zakrywając jej gładki, krągły czubek, zamknąłem oczy i po raz pierwszy moje serce wyszeptało z powagą: "Kocham cię, krysztale". Przez krótki czas miałem przed oczami tylko pomarańczowe tło powiek ze znajomymi zielonymi plamkami, a potem znienacka błysnęło, jakby w wodzie zebranej w ich kącikach odbiło się słońce. Moje szamoczące się serce wzięło głęboki oddech i nieco się uspokoiło. W ramiona pochwycił mnie nagle i ukołysał ktoś, kto pojął moją duszę. Spłynął na mnie spokój. Kryształ pocieszył mnie i wkrótce zrozumiałem, że nie powinienem urodzić się człowiekiem. Szczęśliwszy byłbym jako kamień. Jako wielka skała na górskim szczycie albo zwykła wiązka kryształów lśniących w zimnym słońcu. Na Mount Evereście. Latami tkwiłbym niewzruszenie ponad światem, pewny swej wartości, przyglądając się bezcelowej krzątaninie mamionych złudzeniami ludzi. Na granitowej ręce nosiłbym ze gar z drewna. Jego zastygłe wskazówki dniem i nocą trwałyby w bezruchu. Ale nie jestem roziskrzonym kryształem ani po szarpaną turnią nad gładką skalną przepaścią. Widzę to po minie mojej matki. Nie jest moim przeznaczeniem być tak podziwianym przez ludzi, żeby dla poznania mnie, chwili odpoczynku na moim wierzchołku, chcieli ryzykować życie. Jestem tępakiem z kwadratową twarzą wyrzeźbioną z nieruchomego granitu. Moje samotne serce zazdrości tym, którzy czują i się śmieją. Patrzę z uwagą w tarczę mojego drzewnego zegara, a wokół mnie pędzą ludzie. Gdy odrywam od niej wzrok, spostrzegam, że był tu poborca dusz i ci, których kochałem, znikli na zawsze, a w ich miejsce wykiełkowali jak nasiona z ziemi jacyś mali nowi. Patrząc na mnie, dostrzeżesz człowieka skazanego na najprostsze prace. Ale mnie nie żałuj, bo - tak jak ziemia - przeżyję krzątający się bezcelowo rodzaj ludzki. Zobaczysz. Sevenese Z wielkiej urody mojej siostry zdałem sobie sprawę dopiero wtedy, gdy odkryłem, że kocha się w niej skrycie najstarszy syn zaklinacza węży, Radża. Miałem dwanaście lat, był rok 1944. Pognałem do domu tak szybko, że gwizdało mi w uszach, a wiatr targał wściekle białe poły mojej koszuli. Przemknąłem obok ojca, śpiącego z półotwartymi ustami na werandzie, i wpadłem do kuchni. Mohini uśmiechnęła się do mnie znad miski z brązowym ciastem na placki czapati. Zapatrzyłem się w jej promienne jak gwiazdy oczy. Była zachwycającą istotą. Olśniło mnie, że jest nie tylko ręką, która zgrabnie nakłada curry na mój talerz z ryżem i znacznie łagodniej (od silniejszej i szorstkiej ręki mojej mamy) odprawia cotygodniowy znienawidzony rytuał kąpieli. Przyglądając się zielonobrązowym cętkom w jej prześlicznych oczach, poczułem, jak po ciele rozchodzi mi się ciepło, gdyż całkiem nieoczekiwany romantyczny rozwój wypadków świetnie współgrał z moimi planami. Pamiętam, złożyłem dłonie i w modlitwie podziękowałem bogu za to, że uczynił moją siostrę na tyle piękną, by zwróciła na siebie uwagę Radży. Radża bowiem był kimś, kogo uwielbiałem i z kim bardzo chciałem się zaprzyjaźnić. Innym jego ponura twarz i skradający się chód kojarzyły się z tajemniczymi odgłosami i krzykami, które w nocy dochodziły z domu zaklinacza węży. Gadano o złu i czarnej magii. A nawet o duchach i duszach wstających z martwych. Ludzie bali się Radży i jego ojca, ale nie ja. Po odkryciu, że to do niego należy uśmiechnięta czaszka w ich domu, zapragnąłem poznać go bliżej. Od lat bawiłem się z jego młodszym bratem, Rameszem, popatrując z daleka na niedostępnego, wysokiego chłopaka. Wszystko w nim było nadzwyczaj ciekawe i tajemnicze. Silne ciało barwy gliny, pokryte skorupą brudu ubrania, niemyte brązowe kędziory i szczególny, lecz nie przykry zapach dzikiego zwierzęcia, który bił od niego wyczuwalnymi falami. Oczywiście tak żywo opowiedziana przez mamę krwawa historia o nim, jako kędzierzawym chłopcu gryzącym na targu kawałki szkła, wyniosła go w moich oczach na wyżyny ciemnych mocy. Z zalęknionym podziwem obserwowałem, jak dogląda uli za domem. Nie lubiłem pszczół. Nigdy nie zapomnę, jak AKau z sąsiedztwa cisnął kiedyś kamieniem w jeden z uli, na co w górę, hucząc jak wodospad, wzbił się czarną, gniewną chmurą cały rój. Nawet japońscy żołnierze z długimi karabinami czekali na butelki darmowego miodu przed domem zaklinacza. Ale Radża bez wahania wsadzał rękę do brzęczących uli i swobodnie wykradał pszczołom cenny produkt. Niekiedy go cięły, lecz on jakby nigdy nic wyciągał ciemne żądła z puchnącej twarzy. Raz nawet pokazał mi się ze wstrętną, czarno-żółtą brodą z rojących się owadów. Robił to, żeby mnie zabawić. Zanim wkroczył w moje życie, za dnia byłem skautem, w nocy złodziejem owoców, a w wybrane soboty i niedziele członkiem łańcuchowego gangu