ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Czy widzieliście tych ludzi? Może, nie, tak. - Tak? - tak. Kobietę i mężczyznę? Skinienie głowy: Zgadza się, myślę, że to byli oni. A dokąd poszli? Na wschód. Kobieta i mężczyzna poszli na wschód. Dokąd idziesz? zapytał, a ona pokazała mu kartonik z napi- sem: OBÓZ TRZECI, sporządzony jej szpetnymi, niezdarnymi ideogramami, na co on powiedział: Wskakuj, ja też tam jadę. Je- chali długo, bardzo długo w hipnotycznym, piekielnie wolno poruszającym się sznurze tylnych świateł, przez czerwone błoc- ko i strugi deszczu, zacinające zawsze z lewa na prawo, od góry szyby do dołu, zawsze tak samo, nigdy inaczej, nigdy, a on przez cały czas mówił, mówił, mówił i mówił, jak to mają w zwyczaju nocni kierowcy, jedyne zaś, co zapamiętała z tych nie kończą- cych się godzin jazdy i rozmów, to że był oficerem w Biurze Przesiedleńczym Wolnego Państwa i że Obóz Trzeci od ponad tygodnia był odcięty przez powodzie, bo rzeka Ye wylała nieco poza obrzeżami kotliny, a na dodatek przybrały na siłach walki pomiędzy Wojownikami Losu a Oddziałami Odwetowymi Kraju Boga, zaś widoczne na poboczu sterty kości, czaszek, żeber i kręgosłupów były szczątkami ofiar zabitych w zasadzkach przez broń biologiczną. Korzenie pamięci. Wryte głęboko, bardzo głęboko w zie- mię, tam gdzie nie może dosięgnąć ich zima. Obudziła się z krzykiem, zdezorientowana, nie wiedząc na- wet, że usnęła. Powietrze paliło jej płuca, a jednak wewnątrz grubego śpiwora cała była rozdygotana i spocona. Chłód i go- rączka. Ogień i lód. Czy już była martwa? Czy to była dezorien- tacja, ta synestazja, szok i wstrząs Śnienia? Martwa, pławiąca się samotnie - z dala od rodziny, przyjaciół, głosów i uczuć - w mrocznym humusie swego umysłu. Lód i ogień. Przypomniała sobie Obóz Trzeci. Przypomnia- ła sobie ich, nadciągających na skrzydłach burzy - śmigłowce wyrywające się z samego serca żywiołu. Przypomniała sobie ucieczkę. I ukrywanie się. Przypomniała sobie śmigłowce wiszą- ce w powietrzu; potężne, wszechmocne, nie spieszące się, celu- jące dokładnie i zwalniające rakiety. Szszszuuuu! Biogazowa ro- ślina wystrzeliwująca wielkim łukiem na słupie ognia jak festy- nowy fajerwerk, sto, dwieście, trzysta metrów i wpadająca w wez- brane wody Ye. Szszuuu. Uciekający ludzie, ludzie ukrywający się, ludzie płonący i umierający - i śmigłowce; wyczekujące, cierpliwe, kierujące swe tępe czarne nosy to w jedną, to w drugą stronę, węszące w poszukiwaniu nowej ofiary, aby z głośnym szszuuu posłać weń kilka rakiet. Przypomniała sobie przejeżdża- jącego truxa jak wielką, ociężałą istotę ze snu, przypomniała so- bie, jak wyciągnęła ręce i została pochwycona i wciągnięta na siennik, ale potem nie było nic, nic przez długi czas, który wy- dawał się trwać w nieskończoność i ani chwili zarazem, aż do następnego wspomnienia, wspomnienia gorącej zupy, parzącej, słonej, kwaśnej na oszronionym stoliku kafejki w osadzie Che- vye, podczas gdy z radia właściciela dobiegały raporty o nalo- tach z Kraju Boga i atakach na obozy przygraniczne, w odwecie za śmierć sześciu żołnierzy, zabitych przez Wojowników Losu podczas ich morderczego rajdu. Znowu się obudziła. Zapadła już ciemność. Noc. Śnieżyca wciąż była krzywizną dźwięku oddaloną o dwadzieścia centyme- trów od jej twarzy. Potworny ziąb. Oddech utworzył warstewkę szronu na powierzchni śpiwora. Myślała o zimnie. Nie mogła myśleć o niczym innym. Zimno opanowało każdą jej myśl, każ- dą perspektywę działania, każde wspomnienie i sen. Bez pozwo- lenia zimna nie mogła nic uczynić. Doktor Kalimuni powie- dział, że Khirr, piekło Proklamatorów, jest zimnym miejscem. Miejscem wiecznego wrzasku, gdzie dusze potępionych torturu- je się lodowymi igłami, wbijając je w oczy i płuca. Wyobrażała sobie, że ze względu na pospolitość grzechu, w piekle musi być okropnie tłoczno. Ale nawet obecność innych może być pocie- szająca. Najgorsze piekło to miejsce odosobnione. Piekło zawsze było samotnością. Dlatego Śnienie jej ojca było tak złowrogim Edenem. Uwięziony w labiryncie matrycy Snienia nikt nigdy nie mógł być pewny, co było obiektywne, a co stanowiło jego osobisty wytwór. I znów sobie przypomniała. Granica - z całkowitym brakiem poszanowania dla normal- ności - przebiegała dokładnie przez środek osady Lilongwe. Ciągnęła się przez leśną gęstwinę i pola ryżowe wdowy Muge, skutkiem czego większość ryżowisk trafiła w ręce znienawidzo- nych, plugawych Proklamatorów, podczas gdy trzy pokoje i przybudówka domu pana Amritraja dostały się bezbożnym Spowiednikom. Granica ciągnęła się później całkiem gładko pomiędzy obejściami Vijgramów i Shigich, dobrych sąsiadów i przyjaciół, spychając Proklamatorów do Wolnego Państwa, a Spowiedników do Kraju Boga, gdzie ich obecność była niepo- żądana. Następnie z dziką rozkoszą gnała prosto jak strzelił środkiem Dwunastej Ulicy do posterunku granicznego w sa- mym sercu placu Drzewa Założyciela (choć samo drzewo zosta- ło ścięte, aby można było na jego miejscu postawić budkę straż- niczą), po czym przecinała Trzecią Okrężną, odbierając więk- szość sadów i ogrodów ich właścicielom oraz dzieląc dom rodzi- ny Galareya na stronę Spowiedników i stronę Proklamatorów, by na koniec ponownie zniknąć w leśnej głuszy. Mathembe spędziła w tym szalonym mikrokosmosie sześć godzin, czekając na autobus jadący na wschód, w kierunku Jhemby i Obozu Dziesiątego. Po dwóch stronach placu Drzewa Założyciela wisiały flagi o odmiennych barwach, ściany sklepów i domów zdobiły wojownicze graffiti, zachęcające do rżnięcia - mordowania - wyrzynania - zarzynania - palenia opozycji