Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Ludmiła Płatonowna z zasady w towarzyskiej rozmowie udziału nie brała, siedziała z surową miną, nieprzyjaźnie przyglądała się, jak groźny urzędnik zadziwiająco drobnymi, zgrabnymi rękami bawi się koronkowym wachlarzem (wieczór trafił się duszny), i myślała: a to ci hrabia Nulin* się znalazł. Gość w mig się zorientował, kto z tych dwojga jest ważniejszy, na gubernatora niemal przestał patrzeć i mówiąc, zwracał się wyłącznie do gubernatorowej. Odnosiło się wrażenie, że z przyjemnością drażni Ludmiłę Płatonownę, omdlewającym, pobłażliwym wzrokiem przyglądając się jej zza swoich wspaniałych rzęs. Gubernatorowa pod tym niepokojącym spojrzeniem poczuła się bardzo nieswojo, jakby wyszła do gościa w niekompletnym stroju. A oto co się wydarzyło pod koniec półgodzinnej wizyty. Do salonu wszedł sekretarz i baron, przeprosiwszy, podszedł do biurka, żeby podpisać jakiś ważny papier (właściwie to wiadomo nawet jaki: o zwolnieniu handlu książkami z podatku akcyzowego). W tym momencie Bubiencow, wciąż tak samo leniwie, nie zmieniając tonu ani wyrazu twarzy, zapytał: Słyszałem, miła pani Ludmiło, że z wielkim zapałem zajmuje się pani działalnością dobroczynną. Mówią, że pani jest wprost niezmordowana. To się chwali, to się chwali... Nieprzyjemnie dotknięta tonem, jakim wypowiedziane zostały te słowa, gubernatorowa sucho i nawet z przekąsem odpowiedziała: A czy jest godniejszy sposób spędzania czasu dla kobiety mojej pozycji? Równa, jakby narysowana brew uniosła się ze zdziwieniem, jedno błyszczące oko wraziło się pani Ludmile prosto w duszę, drugie zaś, przeciwnie, zmrużyło tak, że prawie go nie było widać. A to ci pytanie! Od razu widać, że pani nigdy nie kochała, a nawet, zdaje się, w ogóle nie wie, co to jest miłość. Gospodyni zmieszała się i zaczerwieniła, ale nie zdołała nic odpowiedzieć i w ogóle ogarnęła ją wątpliwość, czy się nie przesłyszała, bo dziwne te słowa wypowiedziane zostały bez żadnej intonacji. A że właśnie wrócił Antoni Antonowicz, nie starczyło jej już czasu na ripostę. Gość jeszcze przez jakieś pięć minut paplał o głupstwach, lecz gubernatorowa patrzyła na niego już inaczej: ni to z lękiem, ni to wyczekująco. A już kłaniając się i nachylając do rączki (tym razem pani Ludmiła przed pocałunkiem czemuś się nie wzbraniała), inspektor szepnął: Przecież tak całe życie między palcami spłynie. Grzech. Zręczny człowiek. Skorzystał z tego, że gubernator w tej chwili, delikatnie przykrywszy usta suchą dłonią, tak upojnie ziewał, że aż mu w żuchwach chrzęściło, i dlatego nie mógł słyszeć bezczelnych słów. Nic więcej się nie stało. Ale ku ogólnemu, a zwłaszcza samego Antoniego Antonowicza zdziwieniu Ludmiła Płatonowna od tego dnia zaczęła wyróżniać petersburżanina, można powiedzieć, że otoczyła go swoją protekcją. On zaś nabrał zwyczaju częstego bywania na jej pokojach, a wchodził zwyczajnie, niezapowiedziany. I wtedy w domu gubernatora rozlegały się dźwięki fortepianu, śpiew na dwa głosy i wesoły śmiech. Antoni Antonowicz z początku próbował brać udział w zabawie, bardzo go jednak męczyło uczucie, że jest najwyraźniej zbędny, oddalał się więc jakoby dla załatwienia jakichś niecierpiących zwłoki spraw, a potem męczył się jeszcze bardziej w ciszy gubernatorskiego gabinetu i wyłamywał białe, suche palce. Doszło też do wyjazdów w dobranym gronie na piknik, do przejażdżek łódką i innych dozwolonych przez przyzwoitość rozrywek. Być może byłym gwardzistą kierowała szczera sympatia do baronowej, która, jak już mówiliśmy, wyróżniała się i urodą, i zaletami duszy, ale nie ulega wątpliwości również co innego: ścisła przyjaźń z najbardziej wpływową kobietą w guberni była potrzebna komisarzowi Synodu również do innych celów. * * * Prosto od państwa von Hagenau przybysz udał się z wizytą do pani poczmistrzowej, Olimpiady Sawieljewny Szestago, prowadzącej salon opozycyjny wobec gubernatorskiego. Towarzystwo zawolżskie było w tych czasach podzielone na dwie nieoficjalne partie, które można umownie określić jako konserwatywną i postępową (tę drugą jeszcze czasem, starym zwyczajem, nazywano liberalną, chociaż w dzisiejszej Rosji słowo to zdecydowanie wychodzi z mody). Na czele obu obozów stały kobiety. Partia konserwatywna, jak być powinno, pełniła funkcję partii rządzącej i prawdziwym jej wodzem była Ludmiła Płatonowna. Większość urzędników i ich żon, z uwagi na swą pozycję, rodzaj działalności i naturalne poglądy, skupiała się pod tym właśnie sztandarem. Do partii opozycyjnej garnęli się głównie ludzie młodzi i zuchwali: nauczyciele, inżynierowie oraz urzędnicy poczty i telegrafu, przy czym polityczne sympatie tych ostatnich wynikały z przynależności do instytucji, którą kierował małżonek Olimpiady Sawieljewny, przebywający w bezwarunkowej niewoli u swojej połowicy. Pani Szestago uchodziła w mieście za piękność, ale w zupełnie innym stylu niż gubernatorowa: ujmowała nie pełną figurą i dobrocią, lecz przeciwnie chudością i złośliwością, bądź też, jak określała to sama Olimpiada Sawieljewna, gracją i intelektem. Pochodziła owa dama z rodu kupców milionerów i wniosła mężowi w posagu trzysta tysięcy, o czym nie omieszkiwała mu przypominać przy każdej, najmniejszej nawet chmurce na rodzinnym firmamencie, na ogół zresztą zupełnie bezchmurnym. W jej bogatym, gościnnym domu popierano tak egzotyczne w zawołżskich warunkach obyczaje, jak ateizm, czytanie zakazanych gazet i swobodne rozważania o parlamentaryzmie. Na czwartki pani Olimpiady przychodzić mógł każdy i zjawiało się bardzo wielu, bo jak już wspomnieliśmy stół odznaczał się obfitością, a i rozmowy, jak na prowincjonalną miarę, bywały interesujące