ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Przysiągł sobie przecież. Boże, bądź miłościw. To tak wygląda ich wdzięczność? Ale co się stało. Pomylił adres czy co? – Tfu, , niedobrze się robi od tych durniów. Ambasador westchnął raczej niż splunął. Krzyknął coś gardłowo po rosyjsku do służącego i cofnął strzelbę. Teraz Giacomo mógłby mu ją wyrwać bez trudu, palnąć go w łeb kolbą, albo rozwalić to cielsko jednym strzałem. A potem – trudno. Rzucił okiem na boki. No, tak, żywy toby stąd raczej nie uszedł. O nie. Ale Łaciaty? Zgroza! Ten psi idiota wolno, merdając ogo- nem, zbliżał się do krwawej nagrody. Kto tu naprawdę wpadł w pułapkę? Ten pies czy on? Złapią go, wsadzą znowu do jakiegoś lochu, powloką może gdzieś na Sybir. Nie, tego już nie wytrzyma, niech raczej zabiją go od razu. Ale bez walki się nie da. Już obliczał siłę pierwszego skoku, już czuł w dłoni chłód lufy, puchnącej w rękojeść po- tężnej maczugi, gdy Repnin odwrócił się nagle do niego plecami i rzucił strzelbę służącemu. Świat znowu wrócił na swoje miejsce. Ano, tak, powygłupiała się ekscelencja, a teraz przy- stąpi do rzeczy . Pewnie każdego tak sprawdzają. Ale on nie ma ochoty ani czasu na bzdury. Może się rozmyślić i wtedy koniec interesu, panowie. Róbcie go sobie z kim innym. Merde, żeby tylko tamten bydlak o wielkich stopach nie zaczął wrzeszczeć, jak go będzie wyciągał spod łóżka. A Catai? Może ją przeleci zanim dobierze się do jej pseudokrólewskiego amanta. 125 Szkoda byłoby stracić taką okazję. Coś mu się należy za tyle starań. Ale czas, śmiertelny wróg przyjemności. . . No to dla ulżenia nerwom koncertowo, w trzy minuty. A jakże. Wyprostował się i poprawił ubranie, pewny już swego. Zobaczy czy ta nadęta kłoda umie się uśmiechać. Bo tylko uśmiech pasuje teraz do sytuacji. Wiwat Łaciaty! Nie tylko uratuje życie, ale jeszcze się naje. A on? Za kilka dni w Gdańsku wyda ucztę, upije się z każdym, kto mu się nawinie. Jeśli to był uśmiech, to niczym się nie różnił od wilczego grymasu. Ambasador odwrócił tylko głowę, zaparty mocno nogami pozwalał ordynansowi zapinać futro. – Astafow czy nie Astafow. Ten, kto pana tu przysłał, zrobiony jest palcem albo czymś jeszcze gorszym. Żołądek podjechał do góry, wszystko na nic? – Co sobie te świńskie mordy myślą? Że Repnin to kto? Zwiędły kutas, czekający na ich poradę, jak się dobierać do kurwy? Bo to jest, zdaje się, pańska specjalność. Buldog, prawdziwy buldog, nawet piana w kąciku ust nie była przywidzeniem. Gdyby na- wet chciał coś powiedzieć, to nie mógł, gdyby mógł – nie wiedziałby co. . – Zbyteczny trud. A co i jak poza tym robić w Polsce też wiem sam. Ich gówniane pomy- sły mi niepotrzebne. Jak Repnin będzie chciał tu kogoś porwać, króla, księdza czy innego błazna, to go porwie. To im pan powiedz, tym swoim mądralom. Nie będzie się oglądał na nikogo i na nic. A takich pomocników niech zafundują raczej swoim żonkom. Mimo wszystko, jeszcze raz, coś, jakieś słowa, ostatnia próba, strach. – Wydawało mi się jednak, , że okazja. . . Nie został zaszczycony ani spojrzeniem, ani gestem, zwalisty kark poczerwieniał tylko mocniej. – Wynoś się pan, , pókim dobry. – Ja. . . . – Won! ! No i zawaliło się. Resztką sił zmuszał się, żeby nie biec, resztką świadomości rozpoznawał wnętrza, korytarze, skośnookie twarze służby, drzwi. Odetchnął dopiero na schodach przed ambasadą. Skryty za marmurową kolumną, dyszał ciężko jak po biegu. Wolno docierała do niego świadomość klęski. Nie udało się. Opuściło go szczęście. Przegrał, do jasnej cholery. Nie wypuszczą go z rąk tak łatwo. Ale kto? I tego już teraz nie wiedział. Wszystko jest nie- pewne, niejasne, pełne zagadek. Ten grubas wyśmiewał się z pułkownika Astafowa. Więc co, kto tu naprawdę decyduje o wszystkim? I czego w takim razie chcą od niego? Oparł rozpalo- ne czoło o chłodny marmur. Szczęście. . . Już wycofując się, zobaczył przez moment, jak nie- zmiennie zadowolony z siebie Łaciaty sunął z krwawym ochłapem w pysku do zbawczej furt- ki w murze. Chociaż jemu się udało! Ale na jak długo? Do diabła, wszystko na tym świecie tak wygląda? Tylko tak – podle, , okrutnie i niesprawiedliwie? Otrzeźwiły go jakieś krzyki. Czyżby pogoń? Wymacał rękojeść szpady, zupełnie machi- nalnie odebranej z rąk ordynansa przy drzwiach i ostrożnie wyjrzał. Jacyś ludzie szamotali się na schodach. Mężczyzna w obszernym lisim futrze starał się złapać za kark dwóch niepozor- nych frantów w wyliniałych wilczych szubach. Bój był zażarty, ale krótki. Lis ucapił wierz- gające wilcze szyje, przegiął je do siebie. – Ja wam pokażę, , łotry. Ja was oduczę donosić. Potoczyły się po schodach nieforemne, wielkie czapy, zaświeciły podgolone łby, pędzące ku sobie siłą nie własnej woli, by uderzyć z rozmachem czołem w czoło. Jęknęło piskliwie, stęknęło głucho. Lisisko zamachnęło się nogą i dalejże kopniakami przetrzepywać wilcze futra, aż tamci, trzymając się za obolałe głowy, rzucili się do bezładnej ucieczki. – Zdrajcy! ! 126 Zwycięzca otrzepał demonstracyjnie ręce i pogroził pięścią umykającym stworom. Był te- raz, z uniesionymi w górę ramionami, w owijających się wokół ciała kłębach lisich futer, prawdziwie piękny. Piękny i szlachetny. Ukłucie zazdrości nie poprawiło Casanovie humoru