ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Rebus też się rozejrzał. Wszędzie piętrzyły się sterty papierów, a z szafek sterczały wysunięte szuflady, grożąc wysypaniem zawartości na podłogę. Devlin zachichotał. Był niskim, korpulentnym mężczyzną, na oko dobrze po siedemdziesiątce. Szary wełniany blezer dawno już stracił fason i połowę guzików, a ciemnoszare wymięte spodnie podtrzymywały szelki. W obrzmiałej i pokrytej czerwonymi żyłkami twarzy tkwiły dwa małe niebieskie punkciki oczu ukryte za okularami w stalowej oprawce. - Pewnie można tak powiedzieć - odparł, odgarniając sobie z oczu kosmyk włosów i próbując go ułożyć na łysinie czaszki. - Powiedzmy, że jeśli kostuchę można uznać za ne plus ultra wśród specjalistów od przeprowadzek, to jestem jej nieodpłatnym asystentem. Rebus przypomniał sobie, że Devlin zawsze tak mówił. Nigdy nie zadowalało go sześć słów tam, gdzie można wypowiedzieć dwanaście, i zawsze kochał kwieciste słownictwo. Pamiętał, że robienie notatek podczas sekcji wykonywanej przez Devlina było koszmarem. - Przenosi się pan do domu opieki? - domyśliła się Hawes. Staruszek znów zachichotał. - Nie, jeszcze się niestety na górę nie wybieram. Pozbywam się tylko kilku niepotrzebnych rzeczy, żeby ułatwić życie członkom mojej rodziny, którzy będą chcieli rozdziobać pozostałości po mnie, kiedy się stąd wyniosę. - I oszczędzić im trudu wyrzucania wszystkiego? Devlin popatrzył na Rebusa. - Bardzo precyzyjna i zwarta reasumpcja stanu rzeczy - rzekł i pokiwał głową z uznaniem. Hawes sięgnęła do jednego z kartonów i wyciągnęła księgę w skórzanej oprawie. - I chce pan to wszystko wyrzucić? - Ależ skąd. - Devlin cmoknął. - Na przykład tę książkę, którą pani trzyma w ręku, wczesne wydanie podręcznika anatomii Donaldsona, mam zamiar przekazać w prezencie Kolegium Lekarskiemu. - Ma pan wciąż kontakt z profesorem Gatesem? - zapytał Rebus. - Och tak, Sandy i ja wciąż jeszcze łykamy czasami naszą miksturę. Pewnie on też już niedługo przejdzie na emeryturę i zrobi miejsce młodszym. Oszukujemy się, że to oznacza cykliczność życia, a to oczywiście wierutna bzdura, no, chyba że jest się praktykującym buddystą. - Uśmiechnął się do tej myśli, uznając ją za zabawną. - Ale nawet jak się jest buddystą, to nie znaczy wcale, że człowiek musi się odrodzić, nieprawdaż? - powiedział Rebus, sprawiając tą uwagą wyraźną radość staremu. Na ścianie obok kominka zauważył artykuł wycięty z gazety i oprawiony w ramki. Reportaż z procesu o morderstwo z 1957 roku zakończonego wyrokiem skazującym. - To pańska pierwsza sprawa, prawda? - domyślił się. - Rzeczywiście, to prawda. Młoda mężatka zatłuczona na śmierć przez męża. Przyjechali tu w podróż poślubną. - Świetne na wprawianie się w dobry nastrój - zauważyła Hawes. - Moja żona też uważała, że to makabryczne - przyznał Devlin. - Ale jak umarła, to artykuł wrócił na ścianę. - No cóż - zaczęła Hawes, odkładając książkę i bezradnie rozglądając się za czymś, na czym można by usiąść - im wcześniej skończymy, tym prędzej będzie pan mógł wrócić do swoich porządków. - Zawsze doceniam pragmatyczne podejście do życia - stwierdził Devlin, któremu wyraźnie nie przeszkadzało, że rozmawiają, stojąc pośrodku wielkiego i mocno wytartego perskiego dywanu, i niemal bojąc się ruszyć, by nie spowodować efektu domina. - Czy to wszystko leży w jakimś określonym porządku, panie profesorze? - spytał Rebus. - Czy moglibyśmy parę z tych pudeł przełożyć na podłogę? - Myślę, że lepiej będzie jak urządzimy sobie nasze tete-a-tete w jadalni. Rebus skinął głową i ruszył pierwszy. W oko wpadło mu wydrukowane ozdobną czcionką zaproszenie, stojące na marmurowej półce nad kominkiem. Zaproszenie pochodziło od Królewskiego Kolegium Lekarskiego i dotyczyło uroczystego bankietu w Domu Lekarza. Uwaga dopisana na dole przypominała, że obowiązują „stroje wieczorowe dekorowane odznaczeniami”. Rebus jedyne swoje dekoracje trzymał w pudle kartonowym w szafce w przedpokoju i wyciągał je raz do roku na Boże Narodzenie, a i to pod warunkiem, że mu się chciało. W jadalni dominował długi drewniany stół obstawiony sześcioma twardymi krzesłami o prostych oparciach. W jednej ze ścian znajdował się otwór - coś, co w rodzinie Rebusa nosiłoby nazwę „paśnika” - służący do serwowania dań z kuchni, a pod drugą stał przeszklony kredens pełen zakurzonych szkieł i sreber. Nieliczne oprawione w ramy obrazki wyglądały jak eksperymenty z początków fotografii: upozowane sceny z weneckich kanałów i sceny chyba z Szekspira. Duże dzielone okno wychodziło na ogród na tyłach budynku. Z tej wysokości widać było, że znajdujący się w dole ogród pani Jardine został przez ogrodnika zaplanowany - świadomie lub nie - w kształcie znaku zapytania. Na stole leżała nie dokończona układanka: fotografia centrum Edynburga zrobiona z lotu ptaka. - Jeśli komuś przyjdzie coś do głowy - powiedział Devlin, wskazując na układankę - będzie to mile widziane. - Strasznie dużo tych kawałków - stwierdził Rebus. - Tylko dwa tysiące. Hawes, której wreszcie udało się Devlinowi przedstawić, nie mogła sobie znaleźć miejsca na krześle. Spytała Devlina, od jak dawna jest na emeryturze. - Od dwunastu... nie, od czternastu lat. Czternaście lat... - Pokiwał w zadumie głową, że czas wciąż tak przyspiesza, nawet wówczas, kiedy serce chce już zwalniać. Hawes zajrzała do notatek. - Podczas pierwszej rozmowy oświadczył pan, że tamtego wieczoru był w domu. - Zgadza się. - I że nie widział pan Philippy Balfour. - Jak dotąd pani informacje są zgodne z prawdą. Rebus zrezygnował z siedzenia na krześle, podszedł do okna i założywszy ręce na piersiach, przysiadł na parapecie. - Ale znał pan pannę Balfour? - zapytał. - Tak, wymienialiśmy między sobą grzeczności