ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Morał mi z tego wynikał jasny, należy starannie wybierać miejsca do romansowania. Drugi mój kumpel miał przeżycia barwne i liczne, wśród nich zaś przytrafiały się sceny iście dziewiętnasto– albo nawet osiemnastowieczne, jak chociażby złażenie z piątego piętra po rusztowaniach budowlanych w noc zimową, bo niespodziewanie wrócił mąż heroiny. Dobrze, że nie dał się zamurować w alkowie. Albo miły wieczór z panienką przypadkową, który to wieczór wyśledziła panienka stała, piekło na ziemi urządziła pode drzwiami, a wieczór diabli wzięli. Potem jeszcze podpaliła niewiernemu samochód marki „Trabant”. Znałam detale tych wydarzeń i od tamtych właśnie czasów twierdzę, że w dziedzinie łudzkich poczynań nie ma nic niemożliwego. Mój traktat nigdy nie został opublikowany, zdaje się, że słusznie. Może go źle napisałam, a może był po prostu staroświecki, czegoś mu z pewnością brakowało. Fragmenty jednak, autentyczne, nadawały się prawie do wszystkiego, można by je zużytkować i bardzo żałuję, że mi zginął. Nie pisuję wprawdzie romansów, ale uczuciami sercowej natury można uzasadnić wszystkie głupoty świata, jeśli już w żaden sposób nie da się znaleźć motywu zbrodni, zawsze pozostaje możliwość, iż rąbnął ofiarę zakochany kretyn albo zakochana kretynka, i to w dodatku przez pomyłkę. No ale zginął, trudno, przepadło i nic nie poradzę. Realia sprawdzałam naprawdę uczciwie i rzetelnie, niekiedy nawet na wyrost i na wszelki wypadek, chociaż może nie bardzo metodycznie. Do kopalni miedzi wdarłam się bez określonych zamiarów, do niczego mi to akurat nie było potrzebne i nie jest potrzebne nadal, ale kto wie…? Nadziałam się na flotację. Nie wiem, co to jest i czemu służy, ale napiszę, jak wygląda. Proces znałam z Tivoli, dziwne, ale prawdziwe. Otóż w nader wielkim pomieszczeniu na szerokiej taśmie posuwa się do przodu gęste błoto, prawie całkiem czarne, i nie posuwa się samo z siebie, tylko jest popychane. Popychane kawałek i zostawiane w spokoju. Takie coś jakby pionowa zagroda pcha to błoto, zatrzymuje się, potem znów pcha i znów się zatrzymuje, błoto zaś powinno lecieć w dół. Nie leci. Już zwisa, już się ledwo trzyma i powinno polecieć, a tu chała. Cholera. Poleci za następnym pchnięciem czy nie? A otóż nie. No to teraz…! Kurza jego twarz, znów nie! No to może za tym razem… Jeszcze nie, psia jego nędza, teraz… Nic z tego. Teraz…!!! No, wreszcie… Po przeszło dwóch godzinach z pomostu obok tego całego ustrojstwa zostałam wywleczona przemocą. Pozostawiona sama sobie, przestałabym tam zapewne ze dwie doby, bo nie sposób oderwać od tej błotnej masy roziskrzonego oka. Zleci ścierwo czy nie zleci…? Identyczne urządzenia znajdują się w wesołych miasteczkach i unikam ich jak ognia, bo znam je doskonale. Dla mnie bankructwo gwarantowane. Dla mnie… Ale nie dla każdego. Dwie takie maszyny stoją w Tivoli. Rzecz oczywista, nie błoto się w nich znajduje, tylko żetony, duże placki, największe ze wszystkich. Leżą na kupie i też mają zlecieć, co stanowi wygraną. Wrzuca się następne, te następne spadają za plecami leżących i popychają je do przodu. Zwis potworny ledwo się trzyma, no już, już, powinien runąć… A figę… No to jeszcze trochę, wymienić na placki następne dziesięć koron… Mylący był ten zwis, aż się niedobrze robiło. Majątek w cały interes wrzucali naparzeni gracze, ja też, chociaż rzadko, bo poznałam się na zarazie wyjątkowo szybko. Ale plątał się tam jakiś stary, brodaty pryk, Wernyhorę mógł zagrać bez żadnej charakteryzacji, i czatował. Cierpliwość miał nadludzką. Czekał chwili, kiedy od któregoś kawałka odejdzie wykończony gracz, który uwierzył w zwis, nawrzucał mnóstwo, nic mu z tego nie przyszło, zniechęcił się albo wyzuł z pieniędzy, i porzucił rozrywkę