ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Dopisuje mu szczęście. Zostawiamy kanadyjkę do góry dnem przy brzegu, a sami idziemy z tłumokami jak powsinogi do stodoły. Mamy tylko jedną starą pstrokatą płachtę brezentową, z którą niemiecki żołnierzyk szedł zdobywać świat, ale w efekcie absolutnie nic nie zdobył. Zatem kładziemy się na niej obok siebie, pod spodem mamy siano. Pachnie, jak to się mówi, aż głowa boli. A jeszcze przed snem przychodzi na pogawędkę gospodarz. Rano słyszymy pianie kogutów i chrząkanie prosiąt. Złazimy na dół, przy drabinie czeka na nas dzbanek z mlekiem i pajdy pachnącego chleba. W obejściu nie ma już nikogo, w południowych Czechach wstaje się do dnia. Ranki są tutaj przepiękne. Rano nad wodą wszystko człowieka cieszy, gdyż dzień mu jeszcze nie spowszedniał i nikt mu go jeszcze nie zdążył zatruć. Przyroda jest do czysta umyta przez noc, ryby okazują pełne zaufanie. Łowię na śniadanie całą patelnię płotek. Usmażone chrupią w zębach. Dobry poranny nastrój dopełniam śpiewem, który dla Honzy jest okropną torturą. Śpiewam fałszywie, ale od serca. Mam repertuar na całe godziny. Przepadam zwłaszcza za jedną piosenką ze spartakiady. Dzieci ubrane na niebiesko, żółto, czerwono i biało tańczyły przy niej i robiły ćwiczenia gimnastyczne, a wszystko to razem nazywało się „Złota brama": Kocur tłuste myszki goni, tu jest dziura, hopla do niej. Druga myszka z dziury myk, a ten kocur do niej w mig. Kici, kici, kici, kici, kici, kici, teraz, myszki, was przećwiczy, cha-cha-chi, kocur szaropstry. Wpadało to w ucho, choć było takie naiwnie głupiutkie i z koślawymi rymami, ale świetnie pomagało przy wiosłowaniu, zwłaszcza gdy po rzece dźwięcznie się niosło owo CHA-CHA-CHI. Długi Honza zacinał się w sobie i milczał. Tak dowiosłowaliśmy aż do kładki Przy Tikalskich. W prawo odchodzi Nowa Rzeka, a w lewo Stara Rzeka. Stara Rzeka to czeska dżungla. Przemachamy nią ponad dziesięć kilometrów. Z obu stron lasy, ba, istna puszcza. Ziemia niczyja. Miliony komarów i bagienne trzęsawiska. Potężne drzewa, które zwaliły się do wody i nikt ich nie wytaskał, nikt nawet nie przeciął pni. Zwierzyna dziksza niż gdziekolwiek indziej. Żyły tu kiedyś bobry i mają je tu znowu zasiedlić. Rezerwat. Nie wolno tu biwakować ani nocować pod namiotami. Palenie ognisk wzbronione. Być może, że tu żyją nawet jacyś desperaci. Wielkiej szansy tutaj człowiek nie ma: już pierwszy krok grozi zapadnięciem się w grzęzawisku. Płyniemy pod pniami. Niekiedy przenosimy kajak i rzeczy lądem. Długi Honza jest na razie lepszym sternikiem niż ja. Ma ręce jak ramiona ośmiornicy i zagarnia wiosłem spory szmat rzeki. Jest to pies na robotę. Wkrótce z własnej nieprzymuszonej woli ociekamy słonym potem, my, cholerni ochotnicy, którzy sami się tak urządzili. Mamy już za sobą połowę Starej Rzeki, a niebawem mamy jej po dziurki w nosie. W dodatku nie zdajemy sobie sprawy, że z wieży strażniczej wypatrzył nas komar. Fiu-fiu, tyle mięsa, jest z czego pić krew! Tak brzmiał jego bzyk. Leci oznajmić wspaniałą nowinę swoim skrzydlatym siostrom i braciom. Zaatakowały nas całą chmarą. Jak samoloty myśliwskie i bombowce. Najeżyły na nas piki i dźgały nas nimi. Kąsają tylko komarowe samiczki, gdy tymczasem niekrwiożercze samce latają dookoła i budzą grozę swoim ostrym „bzzz"! Po prostu mają podzielone zadania. Płynąłem później Starą Rzeką jeszcze kilkakrotnie, ale nigdy już nie spotkałem się z taką ilością tego tałatajstwa. Osadziły w miejscu nasze ciała i nasz kajak. Ubraliśmy się jak kapucyni, ale to na nic się nie zdało. Nie było miejsca, gdzie by się do nas nie dobrały. A przede wszystkim wiedziały to, co wie każdy dowódca: że muszą rozbić nasze szeregi. Wkrótce zaczęliśmy z wielkim Honzą działać sobie cholernie na nerwy. Było nas dwóch, jeden stanowił, oczywiście, dla tego drugiego piorunochron. Nic nie dawało zabicie nawet setki komarów, następne setki zajmowały miejsca poległych. Były niczym biblijna szarańcza, niczym termity. Kanadyjka się wlokła na podobieństwo rozwalonego okrętu wojennego. Nie było dokąd zwiać. Były na swoim terytorium! Ciepło, wilgoć i moczary, oto wymarzony żywioł tej potwornej hałastry. Zaczęliśmy ćmić cygara z trzcin i utykaliśmy je w burtach kajaka. Dym wskazywał im, gdzie jesteśmy. Obrzękły nam twarze. Napuchły nam również ręce, niezbędne do wiosłowania. Przestaliśmy płynąć. Nie odzywaliśmy się do siebie i wygramoliliśmy się na brzeg. I wtedy właśnie tak mi zaczęła doskwierać cisza, że wyskoczyłem z jakimś idiotyzmem. Chwyciliśmy się za łby. Był dużo silniejszy i miał dłuższe łapy. Fajtnął mnie z brzegu do Lużnicy i zaczął jakiś opętańczy taniec, śmiał się jak szaleniec i wrzeszczał: Teraz, myszki, was przećwiczy kocur szaro-pstry. CHA-CHA-CHI! Bałem się wówczas o nas obydwóch, bo wiedziałem, że to nie żarty. Ilu to już sportowców się pożarło w momencie przegranej, tłukli się po pysku, a inni nawet w takich kryzysowych sytuacjach dostawali fioła. Woda nieoczekiwanie okazała się zbawienna. Płynąłem i wystawał mi tylko czub głowy, komary niewiele już mi mogły zrobić. Długi Honza pociągał z butelki becherowkę i sam wiosłował jak diabeł, żebyśmy jak najprędzej wydostali się z komarowej rzeki. Opatulił się szmatami i przewiązał postronkiem. Lasy znikły. Skończyła się kraina komarów. Wyłoniły się zalane wodą łąki. Rozebraliśmy się do kąpielówek i powoli zaczęła się nawiązywać rozmowa, jak w małżeństwie. Niebawem rzuciło nam się w oczy coś szczególnego. Coś jakby jakieś dziwne chorągiewki machały do nas spośród zatopionej łąki. Stańcie! Zatrzymajcie się! Trzepot tych chorągiewek był jakiś niechorągiewkowy. Równie dobrze mogły to być ptaki — łyski albo bagniaki. Musieliśmy podpłynąć bliżej. Wówczas dopiero powiedziałem do Honzy: — To są karpie. Ogromne karpie. Pasą się na zatopionej łące, stoją na łbie jak w cyrku i ma- chają ogonami jak chorągiewkami. Odwiąż wędkę! Honza nie miał żyłki kłusowniczej, więc protestował : — Nie wygłupiaj się! Nie widzisz, że tu zaraz jest szosa? Może być wpadka. Ale wędkę mi podał. Było południe. Wszyscy będą teraz na obiedzie. Honza patrzył spod oka, jak przygotowuję wędkę. Nie owładnęła nim jeszcze pasja rybacka, nigdy nie łowił. Spokojnie rozłożyłem wędkę, na haczyk nadziałem dżdżownicę, trzymaną na taką okazję w płóciennym woreczku z trawą i mchem. Wybrałem największą kulkę ołowianą, żeby móc zarzucić jak najdalej. Wcelowałem wielkim zamachem w mały potoczek, który zaniósł spławik na łąkę z karpiami. Najbliższy karp natychmiast się znęcił, a ja go czym prędzej podciąłem. W płytkiej wodzie rozegrała się walka, zupełnie jak gdyby łąkę zmieniano w orne pole. Rzuciłem okiem na szosę. Nikt nie nadchodził ani nie nadjeżdżał. Honza miał wytrzeszczone oczy i spływał z niego pot. Nie miał jeszcze, biedaczysko, doświadczenia. Włożyłem karpia do łódki i zaraz złapałem drugiego. Potem podciąłem trzeciego. Był ogromniasty. Mocno się zaparł i pękła mi wędka