Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Rad ze swego zwycięztwa kneź, gdy bić już i ścigać nie było kogo, odetchnął i poczuł głód i pragnienie. Chatę i zagrodę już oddział jeden wojaków tak splądrował i zniszczył, że się tam posiłku żadnego spodziewać nie było można. Odrazę też miał Leszek od tych dwu trupów, które tam leżały jeszcze i od straszną rozpaczą miotanej Rusy, pięściami ściśniętymi grożącej mu z daleka. Wojsko jeszcze się zwijało, opróżniając wszystkie kąty, wypędzając bydło, gnając konie i owce, gdy kneź po namyśle i spojrzawszy na stojącego przy sobie Berzdę, któremu się uśmiechnął kazał do Stawisk ciągnąć na spoczynek. Ludzie przyszli pytać go: czy zagrodę podpalić każe na co nie odpowiedział nie. Popatrzał po podwórcu, wśród którego u studni leżało jeszcze martwe ciało dziewczyny, ku wrotom, gdzie Ryżec z piersią końskimi kopytami pogruchotaną i rozbitą głową zastygły broczył w krwi sczerniałej i uciekając od tego widoku puścił się naraz do Stawiska. Ludzie musieli wlec się za nim, choć im z łupem ciężko było. Berzda, konia sobie dostawszy, u boku pana jechał, nie tak wesół, jakby był powinien być. Niewoli swej na postronku u Czombra wydychać jeszcze nie mógł, a może bojowa wrzawa i krew na odwykłego od nich trochę podziałały. Leszek też, choć jako zwycięzca powinien się był cieszyć ponury jechał i milczący na podziw, gdy zwykle do zbytku wykrzykiwał, ani mu się usta zamykały. Z oczów im znikła zagroda, a kneź dopiero lżej odetchnął. Konia wstrzymał. Berzda! rzekł ta stara wiedźma, piasek na mnie miotała i urok jakiś rzuciła, czuję, że mi źle koło serca. Milczał zausznik. Czy ona zabita czy umarła? Kto? spytał Berzda. Lublana odparł kneź ojca ja sam w łeb gruchnąłem i zwalił się od razu ale ona? Od strzał padali ludzie rzekł Berzda. Nie było krwi na trupie. Czasem śmierć tak przychodzi dodał sługa szkoda dziewki! hoża była. Najkraśniejsza ze wszystkich westchnął kneź ale wiedźma też i zła okrutnie. O! o! potwierdził Berzda wiedźma, jakiej drugiej nie ma i nie było; ludzie za nią szli jak psy na zawołanie. I namyśliwszy się, dodał: Dobrze, że umarła, bo byście, miłość wasza wzięli ją, a z nią nieszczęście wielkie. Teraz rzekł, zwracając rozmowę, Leszek, któremu ochota do gadania wróciła teraz po dworach, po osadach, po zagrodach, na ziemian!, W dyby ich, w niewolę! Jeden nie zostanie wolny i cały! Rozstawionemi rękami, schyloną głową, sługa potwierdził, lecz zwykły uśmiech, który się zjawiał na twarzy, gdy spełniał swe obowiązki przy panu, nie ukazał się na ustach. Jechali do Stawiska na spoczynek. Było już z południa, gdy ostatni ludzie Leszkowi, pozabierawszy reszty tego, co zagrabić się dało, poodzierawszy trupy, obszedłszy szopy i komory, opuścili zagrodę Ryżcową. Pozostało w niej kilka bab tylko, u studni Lublana, we wrotach Ryżec martwy, w podwórku, u połamanych płotów, pobita czeladź. Rusa z rękami załamanymi, okryta płachtą, z jękiem i krzykiem, sama jedna jeszcze, zdawała się tu żywą i przytomną, bo reszta bab, tuląc, się pod ścianami, z trwogi i żalu szalała. Kilka razy poklękła nad zwłokami dziewczyny, niespokojna, przykładając głowę do jej piersi, jakby w nich tętna życia szukała i za każdą razą wstawała, ręce łamiąc na nowo. Oglądała się dokoła: czyjej kto w pomoc nie przyjdzie, aby choć zwłoki znieść do chały i o pogrzebie pomyśleć: oprócz płaczek nikogo nie było. Co żyło jeszcze, rozproszyło się po lasach. Godzina upływała za godziną; Rusa siadała u studni, czekać się zdawała, rozmyślać słuchać: nie przybywał nikt. Już się ku wieczorowi brało, gdy szelest ją rozbudził. Z jednej z szop mignęło coś we wrotach; zwróciła głowę; ostrożnie z za nich ukazał się człek, w którym poznała niewolnika Czombra, co drugiego jeńca miał w straży i zwykle, prowadząc go na postronku, chadzał. Widywała go tak wodzącego Berzdę do studni, gdy pić chciał, do misy, gdy mu jeść wyniesiono. Człowiek był dziwny jakiś, bo bez śmiechu, zadumany zawsze i z sobą tylko rozmawiający, z ludźmi z musu i niewiele. Zabrany jako Leszkowy sługa, dlaczego się teraz do swoich nie przyłączył, Rusa pojąć nie mogła. Patrzała nań jak wyszedł z szopy, w progu stanął i po podwórku się zaczął rozglądać, nieokazując najmniejszego zdziwienia, ani przestrachu. Trzymał się w boki, oczyma toczył po trupach, nasłuchiwał i zdawał się spokojnym a obojętnym. Skinęła nań Rusa, aby szedł do niej, co on natychmiast spełnił. Krokiem poważnym, mierzonym zbliżył się ku studni i wlepił jedno oko, drugie ciągle trzymając zmrużone, w leżące ciało Lublany, do marmurowego podobne posągu. Oczy jej, otwarte długo, Rusa była zamknęła. Twarz z brwiami zmarszczonymi, choć zachowała wyraz rozpaczliwy, jaki miała w ostatniej godzinie, była jakby śmiercią ukojoną trochę. Spać się zdawała i śnić coś strasznego. Ponad jej głową, wystraszone wprzód wrzaskiem gołębie, posiadały u studni i trzepocząc skrzydłami, to się ku niej zbliżały, jakby ją obudzić chciały, to ulatywały na stronę, i powracały znowu. Rusa, z oczyma w ciało wlepionemi, gdy Czomber się zbliżył, wskazała mu je ręką