Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
- A teraz pijmy kompot - zaproponował Crash. - Ja nie lubię pomarańczy. - Ale pić musisz. Chcesz zdekonspirować całe przedsięwzięcie? - zaśmiał się Crash, otwierając ostatnią konserwę. - Pod nasz Ploxis! dodał i podniósł puszkę do ust. Piliśmy kompot, podczas gdy automat wynosił naszą skrzynkę. Potem zeszliśmy na dół do śluz rakiety. W tunelu wyrzutni czekała już na nas rakieta. Obok niej stał układocelnik. Jego automaty sprawdzały nasze osobiste bagaże. On sam przypatrywał się nam uważnie, zbyt uważnie. A może odkryli już Ploxis wśród pomarańczowych kompotów, może odczytali nadawcę w pamięci autokufrów i układocelnik za chwilę mnie zapyta: "To ty jesteś właścicielem tych trzech puszek?" Nie odpowiem nic, bo gdy tak zapyta, to znaczy, że wie na pewno, że nim jestem, i żadne tłumaczenia nie pomogą. A prawo ziemskie surowo karze za planetarny przemyt. Tym bardziej że tam jest Ploxis... Lecz co to jest ten Ploxis? Jaka może być kara za przemyt Ploxisu? Myśl ta nie opuszczała już mnie do końca odprawy. Nagle celnik powiedział coś do Crasha, czego nie dosłyszałem. Crash zaprzeczył. - A ty? - zwrócił się do mnie celnik. - Co ja? - bąknąłem zmieszany. - Czy nie przewozisz nic, co byłoby sprzeczne z ziemskim statutem wwozowym? - Nie... nic takiego... - No, to możecie lecieć - układocelnik obojętnie skinął nam głową. Jedna chwila i byliśmy w rakiecie. Zatrzasnęliśmy właz, pole magnetyczne wyrzuciło nas w próżnię. - Nasz Ploxis ląduje już na Ziemi - zaśmiał się Crash, spoglądając na zegarek. Ja, wyciągnąwszy się wygodnie w fotelu, nie myślałem już o Ploxisie. Za półtorej godziny będę w domu, w prawdziwym, ziemskim domu... I wtedy właśnie milczący zawsze głośnik, służący jedynie do łączności z kosmodromem w nagłych wypadkach, zachrypiał głosem dowódcy portu: - Ogłaszam zamknięcie arowarskiego kosmoportu. Wszystkie rakiety skierować do kosmoportu w Nori... Głośnik zamilkł, a my, minąwszy ogromną białą chmurę, wyszliśmy nad arowarski kosmodrom. Autopilot, posłuszny radiowemu wezwaniu, poderwał rakietę w górę, zmienił kurs i skierował się do Nori. Kilka minut i kosmodrom zniknął za horyzontem. Czułem pustkę w głowie i strach. Chciałem zapytać Crasha, co on o tym myśli, ale wystarczyło spojrzeć na jego twarz. On wiedział to samo co ja. Przeklęty Ploxis! Do Nori dolecieliśmy nie zamieniwszy ani słowa. Nori leży w Azji Mniejszej, a nad Azją Mniejszą tego właśnie dnia świeciło słońce. Nasza rakietka wyhamowała kilkaset metrów przed gmachem portu kosmicznego, zajmując przeznaczony dla niej kwadrat, zarysowany wielometrowej wielkości cyfrą. Gdy tylko wysiedliśmy, poderwała się jak konik polny w górę i zniknęła za wieżą kontroli ruchu. Skierowaliśmy się ku budynkowi portu. Od betonoidalnej płyty kosmodromu, nagrzanej słońcem, bił żar. Ludzie poruszali się .leniwie, w przeciwieństwie do automatów, które prawem kontrastu zdawały się niezwykle ruchliwe. Po kilkunastu krokach byliśmy zlani potem. Budynek był jednak coraz bliżej, a w nim klimatyzacja, chłodne napoje i wszystko to, co w razie upału stosuje nasza cywilizacja. Budynek wychodził nam na spotkanie cieniem gigantycznej werandy, ukrytej pod bajecznie kolorowym materiałem, miarowo podnoszącym się i opadającym, spełniającym rolę wielkiego wachlarza. Na tej werandzie siedzieli ludzie czekający na przylatujących. Na nas nikt nie czekał. Jednak gdy doszliśmy do połowy werandy, zza stolika podniosło się czterech mężczyzn, wraz z czterema towarzyszącymi im automatami podeszli do nas. Myślę, że Crash zorientował się pierwszy. Stanął, rozejrzał się w obie strony, jakby szukając drogi ucieczki między stolikami, momentalnie opanował się jednak i zatrzymał, czekając na nadchodzących. Ja pojąłem wszystko nieco później, gdy byli o kilka kroków od nas. Otoczyli nas i jeden z nich zapytał mnie: - Ty jesteś Wor? Nie przeczyłem. Pytanie było formalnością: Wiedzieli, że to ja jestem ja, a ich automaty znały mnie lepiej niż najbliżsi przyjaciele. Ilość informacji, przekazana ich mózgom w ciągu kilku minut, była niemal równa tej, jaką życie przekazało mi w ciągu wszystkich lat od urodzenia: - Jesteś zatrzymany pod zarzutem przemytu kosmicznego. - To nie była moja wina... - bąknąłem. - My o tym nie decydujemy. - Ale naprawdę. - Chodź z nami. Wszystko na pewno się wyjaśni. - Za co go zabieracie? - Crash zdawał się oburzony. - Słyszałeś. - Ale dowody? - Dowody na pewno są. W przeciwnym wypadku nie zatrzymywalibyśmy was w ogóle. - Ja jednak mam prawo wiedzieć... - W stosunku do ciebie nie ma żadnych zarzutów. - O tym ja wiem najlepiej, ale tu chodzi o niego. - Jeśli niewinny, sprawa dziś jeszcze się wyjaśni. - On jest na pewno niewinny. - Jeśli tak, to umówcie się gdzieś dziś wieczorem. - Nie wieczorem, tylko zaraz. Lecę z wami. Muszę jedynie zawiadomić instytut o swoim powrocie. - Nie możemy na ciebie czekać. Masz tu nasz faloadres. Możesz przylecieć, kiedy zechcesz. Crash zapamiętał faloadres w swym podręcznym mnemotronie i niemal biegiem ruszył ku stacji dalekich połączeń wideotronicznych. Mnie poprowadzono w drugą stronę, ku bijącej żarem płycie kosmodromu. Rakieta stała niedaleko. Zanim wszedłem do jej wnętrza, stanąłem i spojrzałem w niebo, w niebieskoszare niebo upalnych ziemskich dni, z oślepiającym białym słońcem w zenicie. Podobno na Plutonie, dokąd wysyłają skazanych, Słońce jest tylko jedną z wielu gwiazd czarnego nieba i w jego świetle skały nie rzucają cieni