Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
- Proszę pani, decyzje podejmuję wyłącznie ja i postępuję zgodnie z tym, co uważam za stosowne. Gdybym miał to zrobić jeszcze raz, zrobiłbym to. Proszę pamiętać, że gdyby chodziło o pani syna, zrobiłbym to samo. Nie chodzi tu o przyjaźń, ale o lojalność. - No dobrze, stało się, jest za późno, żeby coś zmienić. Ale powiedz mi, Sancho, czy doprawdy konieczne było wynajmowanie samolotu, żeby przewieźć silnik do Karate, trzy kilometry dalej, i dlaczego nikt go nie pilnuje? - Mamo, przecież wiesz, że dowodzi tu Juan Carlos... Biedny mały Sancho drży przed swoją mamusią, jak przyłapany na gorącym uczynku uczniak. Diane i ja ledwo powstrzymujemy się od śmiechu. Wiedziałem, że to tchórz, ale do tego stopnia? Stara mówi dalej. - A teraz proszę mi wyjaśnić sprawę tej spółki w stosunku czterdzieści pięć do pięćdziesięciu pięciu procent, podczas gdy my wnosimy praktycznie cały kapitał. Zaczyna mnie wkurzać. Od czasu gdy zacząłem biegać szybciej niż mój ojciec, nikt nigdy nie wydawał mi rozkazów. Byłoby źle, gdyby moją grzeczność wzięła za słabość. Jeśli nadal będzie do mnie mówić takim tonem, to mimo swego wieku narazi się na parę niespodzianek... Przerywam jej zdecydowanie. - Proszę mnie posłuchać. Pieniądze można zrobić wszędzie. To nie problem znaleźć kogoś, kto chce zainwestować. Ja znam się na złocie i mam doświadczenie w dżungli, nie każdy może o sobie powiedzieć to samo. O spółkę prosił mnie pani syn, ja nikogo nie szukałem. Ale nie jest za późno, żeby zerwać umowę, nie zamierzam nikogo do niczego nakłaniać. - Nie, nie miałam tego na myśli. Zresztą za bardzo się zaangażowaliśmy, żeby się teraz wycofać. Możemy współpracę ciągnąć dalej, ale pod jednym warunkiem: że Dave nie będzie już uczestniczył, jest zbyt nieodpowiedzialny. - Nie. Nie po to wyciągnąłem tego dzieciaka z więzienia, żeby wyrzucać go na bruk bez grosza. Zamierzam trzymać go przy sobie, aż zarobi sobie paręset dolarów. Nie może być mowy o tym, żeby teraz go zostawić. Ale niech się pani nie obawia, nie mam zamiaru trzymać go wiecznie, to kwestia paru tygodni. Ostatecznie decydujemy się kontynuować współpracę. Musimy zapewnić sobie wystarczająco duży teren, żeby się urządzić i rozpocząć wydobycie. Ale wychodząc z tego spotkania nie mam już takiej wiary w przyszłość. Stara zdenerwowała mnie, nie mam ochoty na ustępstwa i straciłem cały szacunek dla Sancha, który jest zdecydowanie zbyt tchórzliwy. Zostajemy kilka dni w San José, żeby skorzystać z dobrych restauracji i kin, po czym wracamy do Las Palmas. Wszyscy tam wiedzą o aresztowaniu, a przy ich skłonności do przesady, Ticos sporo do sprawy dodali. Postanawiamy zostać na miejscu, żeby wybrać jakiś teren, ale atmosfera nie jest już ta sama. Nie wygłupiamy się jak dawniej, nie możemy szaleć, bo nie ma forsy, nie ma też już poczucia wspólnoty. O ile zacząłem czuć sympatię do Davea, o tyle Sancho budzi we mnie obrzydzenie. Siedzimy tu od dwóch dni, kiedy pojawia się jeden z Kanadyjczyków, których zostawiłem w Karate. Schudł i porusza się z trudnością. Z tego, co mówi, wynika, że sprawy mają się tam źle. - Zostawiłeś nas jak śmieci. Myśleliśmy, że szybko wrócisz. Zupełnie się nie znamy na złocie, a twój koleś Saltarana ma to gdzieś. To leser, nie kiwnął nawet palcem, żeby nam pomóc, nie wydobyliśmy ani grama. Z trudnością zachowuje powagę. Fakt, że trochę chciałem się ich pozbyć. Całą operację ustawiłem na wypadek, gdyby adwokat dotrzymał słowa, ale tak dalece w to nie wierzyłem, pewien, że będę musiał wybrać drugie rozwiązanie i uciec z kraju, iż nie przywiązywałem w ogóle do tego wagi. Kiedy opadł entuzjazm, jaki ich ogarnął w samolocie, Kanadyjczycy musieli poczuć się trochę zagubieni na tej plaży, z silnikiem na głowie. - Dobra, nic się nie stało. I tak potrzebuję silnika, żeby zacząć tu prace. Wracaj tam i powiedz Claudeowi, że przyjadę za parę dni. - Nie wrócę tam, mam tego dość! Wystarczy mi wyprawa w tę stronę, rozwaliłem sobie nogi. Dla mnie koniec z Osa. Wracam do San José. Jego przygoda nie trwała długo. *** Pojechałem dziś obejrzeć kawałek ziemi. Stary chłop chce wynieść się z okolicy razem ze swoim synem i sprzedaje swoje grunty. Otoczone dżunglą, na granicy parku narodowego, o trzy i pół godziny drogi pieszo od Las Palmas, mają powierzchnię stu hektarów i cena nie jest wysoka. Interesuje mnie to, bo pieniądze idą szybko. Nie mam wyboru. Następnego dnia trzeba jechać do Golfito załatwić formalności. Sancho nie pali się do tego, rozzłościł go Dave swoimi wygłupami w samochodzie, ale udaję, że nie dostrzegam jego humorów i przypieram go do ściany. - Sancho, trzeba działać. Mamy teren, trzeba sprowadzić traktory, zanim skończy się forsa. - Przecież to za wcześnie, nie ma tu żadnej drogi. Traktorem nie wszędzie przejedziesz, może się coś popsuć. - Musimy spróbować, nawet gdybyśmy mieli je tu wciągać w częściach. - To głupota, mam tego dosyć. Czy nie lepiej byłoby raczej postawić tu pulperię i spokojnie skupywać złoto? - To nie daje dostatecznie dużych zysków, poza tym już za późno, żeby się cofać. Chyba nie opuścisz nas teraz? - Zgoda, zostanę jeśli odeślesz Davea. Dla niego wszystko to zabawa. Nie można nic zrobić z nim na poważnie. Dzisiaj o mało co nie utopił w rzece samochodu. Co zrobi jutro? Odkąd zobaczył, jak przepędziłem Roberto, nabrał animuszu. Ale, na jego nieszczęście, nie potrafię go już znieść. Nawet jego wygląd przyprawia mnie o mdłości. To, że wszyscy czepiają się Davea sprawia, że jeszcze bardziej go lubię. To prawda, że jest nieodpowiedzialny, ale mam słabość do wariatów. - Sancho, mówiłem ci już, że nie przyjmuję żadnych warunków, a już na pewno nie ten. Jeśli chcesz ze mną pracować, to albo z Daveem, albo wcale. To moje ostatnie słowo