Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Ale w przeciwieństwie do Joego DeMarca, John Palmeri poszedł w ślady ojca i wybrał karierę w przestępczym półświatku. W wieku szesnastu czy siedemnastu lat, kiedy DeMarco widział go po raz ostatni, Palmeri trafił do poprawczaka za kradzież samochodu. A teraz, dwadzieścia parę lat później zabija agenta Secret Service w południowo-wschodniej dzielnicy Waszyngtonu. O co tu, do diabła, chodzi? Palmeri chwiał się na nogach i wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć. Kropla krwi spłynęła powoli z jego twarzy na koszulę, plamiąc ją nad sercem. Przy prawej nodze trzymał potężny rewolwer z długą lufą. John, rzuć broń. Proszę powiedział głośno DeMarco. Serce pompowało mu do żył tyle adrenaliny, że czuł, jakby przez jego ciało przebiegał prąd. Palmeri wydawał się go nie słyszeć i stał nadal, chwiejąc się to w jedną, to w drugą stronę. Może nie zdawał sobie sprawy, że DeMarco jest uzbrojony, bo siedział w kucki za maską samochodu. Żeby przyciągnąć jego uwagę, Joe wyprostował się i - jakby wiedział, co robi - wycelował do niego z broni Sammyego. Palmeri spojrzał w jego stronę. Nic nie wskazywało na to, że go rozpoznał. Zamrugał kilka razy, jakby próbował skupić na nim wzrok, a potem zaczął unosić broń. DeMarco był pewien, że nie zdaje sobie sprawy, jak wolno się porusza. - John, rzuć broń, do cholery! - krzyknął. Palmeri spojrzał na niego szklistymi oczyma; jego rewolwer wciąż się unosił. Czemu, do diabła, nie rzuci broni? DeMarcowi wydawało się, że krzyknął jeszcze raz, ale później nie był tego pewien, bo w tej samej chwili Palmeri wystrzelił i pocisk odbił się rykoszetem od zderzaka samochodu Sammyego. Kula trafiłaby DeMarco w brzuch albo w krocze, gdyby nie było tam samochodu. Joe natychmiast odpowiedział ogniem. Nie próbował zabić Palmeriego. Po prostu pociągnął za cyngiel ze strachu, gdy pocisk odbił się od samochodu. Przestrzelił Johnowi Palmeriemu serce. Zamarł w bezruchu, nie mogąc uwierzyć w to, co się właśnie stało. Odczekał chwilę, jakby w nadziei, że Palmeri się podniesie, choć wiedział, że to niemożliwe. Potem podszedł powoli do leżącego bezwładnie ciała, wciąż mierząc do niego z pistoletu Sammyego. Dłoń, w której trzymał broń, trzęsła się, jakby dostał drgawek. Czarne oczy Palmeriego były szeroko otwarte, wpatrzone w Boga, który już o nim zapomniał. Biała koszula nasiąkała krwią niczym bibuła, plama rozprzestrzeniała się geometrycznie, tworząc doskonałe koło, wrota dla jego duszy. Kątem oka DeMarco zauważył jakiś ruch. Czarnoskórzy chłopcy wyszli zza śmietnika. - Wezwijcie gliny! - krzyknął do nich, ale z jego słów przebijała bezsilność. Zamiast zrobić to, o co prosił, chłopcy ruszyli w jego kierunku. Wyostrzony instynkt przetrwania w miejskiej dżungli podpowiadał im, że DeMarco nie stanowi zagrożenia. - Człowieku, rozwaliłeś go - powiedział jeden. Wciąż patrząc na ciało, DeMarco powtórzył: - Wezwijcie gliny. - Nie wiedział, co zrobić z bronią, którą trzymał w ręce. Chciał ją upuścić, ale bał się, że może wypalić i przestrzelić mu nogę. W końcu położył pistolet na masce samochodu Sammyego. - Czy ten skurwysyn nie żyje? - powiedział ten sam dzieciak. DeMarco kiwnął głową i podniósł na nich wzrok. Mieli jakieś czternaście lat. Ten, który mówił, był sympatycznie wyglądającym chłopcem z krzywym uśmiechem. Miał na sobie bejsbolówkę Chicago Bulls z daszkiem do tyłu, bezrękawnik Michaela Jordana i luźne szorty do kolan. Na nogach zaś najmodniejsze tenisówki, zaprojektowane do spacerów po księżycu. Jego kumpel był ubrany prawie identycznie, tylko że w barwach nowojorskich Knicksów. DeMarco wyjął z kieszeni komórkę, podał ją dzieciakowi w czapeczce Byków i powiedział: - Wezwij gliny. Chłopcy popatrzyli po sobie niepewnie. Wzywanie policji nigdy nie należało do przyjemności. - Dlaczego sam ich nie wezwiesz? - zapytał fan Knicksów. - Bo muszę sprawdzić, co jest z facetem przy bankomacie odparł DeMarco i ruszył w kierunku Billyego. Nie szedł szybko. Wiedział, że Billyemu nie można już pomóc. - I nie dotykajcie niczego! - krzyknął do chłopców przez ramię. - Wiemy, białasie - powiedział fan Knicksów. - Założę się, że zaliczyliśmy więcej miejsc zbrodni niż ty. DeMarco był tego pewien. Popatrzył na Billyego Mattisa. W przeciwieństwie do Palmeriego oczy miał zamknięte i wyglądał dziwnie spokojnie. Gdyby nie mała ciemnoczerwona dziura w klatce piersiowej, wyglądałby jak człowiek, który po prostu wybrał nietypowe miejsce na drzemkę. Mimo pewności, że Billy nie żyje, DeMarco sprawdził mu puls na szyi. Ty biedny draniu, pomyślał. Jak ktoś, kto wygląda jak Mickey Mantle, może skończyć w ten sposób? Wolał nie myśleć, jak na śmierć Billyego zareaguje jego żona. Wrócił do samochodu Sammyego i zapytał chłopców, czy wezwali policję. - Tak powiedział fan Byków. Radiowóz w drodze. Rzucił komórkę DeMarcowi. Joe prawie ją upuścił. Nie mogę czekać na gliny powiedział fan Knicksów. - Oni w to, kurwa, nie uwierzą: dwaj martwi biali i trzeci białas z dymiącą spluwą. - Pewnie nie uwierzą, Ritchie - powiedział drugi dzieciak. Wyglądał na zmartwionego. - Pewnie aresztują ciebie i mnie. - Nie aresztują was - wtrącił się DeMarco. - Stoję tu przecież. Powiem im, co się stało. Co on im, do diabła, powie? Oparł się o wgniecioną karoserię samochodu Sammyego i zapalił papierosa. Fan Byków, dzieciak imieniem Ritchie, wycyganił od niego jednego. Drugi wydawał się niepewny, a potem też poprosił