Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Zatrzymał na miejscu rumaka i zawołał silnym głosem: - Z konia, młokosie! Nie w ten sposób oddaje się cześć, należną królewskiemu majestatowi! Z konia! I na kolana!... Kawaler de Bourdon, zamiast usłuchać rozkazu, spiął konia ostrogami i w kilku podskokach znalazł się o dwadzieścia kroków od króla, po czym powściągając go, począł jechać dalej powolnym krokiem, rozpoczynając śpiewkę swoją od miejsca, w którym ją przerwał gniewny okrzyk Karola VI. Król szepnął kilka słów hrabiemu d'armagnac, a ten powtórzył głośno rozkaz królewski. - Tanneguy - zawołał, zwracając się do prefekta Paryża, który miał przy sobie kilku zbrojnych ze swej milicji - każ aresztować tego młodego człowieka!... Król tak chce! Tanneguy dał znak i dwóch ludzi puściło się natychmiast w pogoń za kawalerem de Bourdon. Te nieprzyjazne przygotowania nie uszły uwagi kawalera, chociaż nie zdawało się, żeby go wielce obchodziły; oglądał się tylko od czasu do czasu. Jednakże, gdy spostrzegł dwóch ludzi ze straży prefektorialnej zbliżających się ku niemu i gdy nie mógł mieć żadnej wątpliwości co do celu ich wyprawy, nagle zwrócił się twarzą ku nim i osadził konia w miejscu. Żołnierze znajdowali się już tylko o dziesięć kroków od niego. - Hola! mości panowie! - wykrzyknął. - Ani kroku dalej, jeżeli mnie gonicie! Ostrzegam was, bo inaczej, zaręczam... skonacie bez spowiedzi! Dwaj zbrojni nie odpowiadając nawet, zbliżali się coraz bardziej i przybiegli już tak blisko, że jeden z nich wyciągnął rękę, aby go pochwycić. - Poczekajcie trochę, mości panowie! - zawołał, odskakując w tył. - Chwileczkę jeszcze!... Dajcie mi pole do rozpędu, a zaraz się spróbujemy! Mówiąc te słowa, wypuścił konia tak szybkim galopem, że można było przez chwilę sądzić, iż rączości jego powierzył zbawienie swego życia. Żołnierze, widząc, że wszelkie wysiłki dogonienia go byłyby bezskuteczne, stanęli w miejscu oszołomieni, śledząc go tylko oczyma i nie wołając nawet za nim, aby stanął. Zdziwienie ich zdwoiło się jeszcze, gdy w kilka sekund spostrzegli, że kawaler zawraca konia i pędzi cwałem wprost na nich. Jedna chwila wystarczyła zuchwałemu Bourdonowi przygotować się do walki. Przygotowania te były o tyle proste, o ile były krótkie. Szarfy niebieskie, które wisiały mu od kapelusza, nawinięte na lewe ramię, stanowić miały rodzaj tarczy, a w prawej ręce trzymał podniesiony miecz, na którym z dala połyskiwał w słońcu rowek do spływania krwi wyżłobiony. Cugle konia zaczepione już były o łęk siodła, a rozumne zwierzę, jakby odgadując myśli swego pana, posłuszne było rozkazom wydawanym ruchami kolan, pozostawiając rycerzowi całą swobodę rąk, której tak bardzo potrzebował. Żołnierze zawahali się chwilę, czy mają przyjąć ten atak. Kazano im aresztować kawalera de Bourdon, ale nie zabić, a przygotowania, jakie poczynił, okazywały, że nie ma wcale ochoty dostać się żywcem w ich ręce. To ich wahanie dodało jeszcze odwagi kawalerowi. - No, mości panowie! Jestem gotów! Dalej! miecz w dłoń! a przy pomocy Boga i Michała Archanioła wkrótce krew gorąca i czerwona zbroczy te białe kamienie! Obaj żołnierze wydobyli miecze i puścili się ku niemu, pozostawiając pomiędzy sobą wolną przestrzeń tak, aby go zaatakować z dwóch stron jednocześnie