Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Nikogo z nas nie interesowała prawda historyczna czy wydźwięk ideologiczny ani książki Andrzejewskiego, ani filmu Wajdy. Nas obchodziła jedynie sylwetka sprawnego, odważnego, romantycznego młodego akowca. O sukcesie Zbyszka w Maćku powiedział mi Jasiek Machulski w Lublinie. Staliśmy na Krakowskim Przedmieściu w pobliżu teatru, w którym razem pracowaliśmy. Janek przyjechał z próbnych zdjęć do Pożegnań i rozbawiony relacjonował mi przebieg tych lipnych zdjęć, ponieważ wiadomo było od początku, że grać będzie Tadzio Janczar, więc na diabła te męki dla innych? Ale nie żałuję, że byłem. Zobaczyłem na pokazie Zbyszka w Popiele.... Genialny!!! Nie było takiej roli w naszym filmie, nigdy!!! Jasiek stał na ulicy i grał mi Zbyszkowego Maćka. Byłam olśniona Zbyszkiem, Maćkiem i Jankiem. No i kiedy spotkałam się niedługo potem ze Zbyszkiem w warszawskim SPATiF-ie, to zobaczyłam nie Zbyszka, jakiego znałam przed laty, lecz Zbyszko-Maćko-Janka. I zrobiło mi 133 się strasznie przykro i smutno, bo on był jakby obcy lub cudzy, już nie mój Cybuch. Niby ten sam, a jakiś inny. A mimo to chciało mi się z nim i mówić, i być, i ocierać się o jego genialność, i łasić się do niej, i pochlebiać jej. A on przyjmował mnie chętnie choć nieuważnie, serdecznie, choć z dezynwolturą chłopca, który wie, że jest najfajniejszy w całej parafii. I byłam zwyczajnie ucieszona, ale i onieśmielona. A jednocześnie przecież będąc jego płomienną adherentką, ganiłam go za coś nowego, co się w nim pojawiło, a na pewno nim nie było. Tę jakąś odświętność fasoniastą samotnego kowboja polskiego. I nie rozumiejąc do końca istoty zjawiska, bo byłam za głupia i za młoda na to, aby rozumieć mechanizmy społecznych presji i żądań kreujących i modelujących swoich ulubieńców, instynktem wiedziona, pomyślałam sobie: No to będzie z nami bieda. Ty jesteś już w innym miejscu, dla mnie niedostępnym. I tak się stało. Wszystkie nasze następne spotkania przynosiły niedosyty i nie zaspokajały mojego uczucia, niegdyś z całą pewnością odwzajemnianego autentycznym kumpelskim przywiązaniem. Zwykle to było tak, że fanfaroniasto gawędził, cudownie zresztą, bo miał do tego talent, a ja jak Wyspiański na bronowickim weselu patrzyłam i słuchałam. I otóż zauważyłam, że czasem jakby zatrzymywał się, cichł i przyglądał się sobie na ułamek sekundy, jakby wsłuchiwał się lub sprawdzał. Brzydł wtedy w tej jakiejś roztargnionej powadze. Czas wnosił do naszego życia nowe pokolenia, dla których mit polskiego Jamesa Deana z AK, nie był tym samym mitem, co dla niego. Nie uszło to jego uwadze. Przy całym swoim rozchaotycznieniu, nieporządku życiowym miał dobry instynkt. Zaczęto od niego żądać zatrzymania się w czasie. Zarzucano, że się zmieniał, starzał, tył i stawał mniej atrakcyjny. Chciano, aby był ciągle Maćkiem Chełmickim, a nie Zbyszkiem Cybulskim. Niby lekceważył, szydził, ironizował, ale jednocześnie poddawał się tej presji i przyśpieszał tempo swego życia, chcąc nadążyć za uciekającym w przeszłość Maćkiem. Dyszał, dusił się, brakowało mu tchu, serce nie nadążało, przepona zwiotczała po nocnych alkoholowych biesiadach zawodziła. Był naszą ofiarą i ofiarą czasu odartego z polskich bohaterów. Dano nam obcych z Poematów pedagogicznych, Opowieści o prawdziwych ludziach i Hartujących się stalach, w papachach, rubaszkach z harmoszkami na plecach. Naszych, z biało-czerwonymi opaskami na ramionach, z małymi harmonijkami przy ustach rozstrzelano plakatami na murach mianując ich zaplutymi karłami reakcji. Więc kiedy na ekrany wkroczył Maciek Chełmicki z akowskim wigorem we współczesnych dżinsach, zwariowaliśmy. Wszyscy. On też. I dla nas zdradził siebie dla Maćka. I za tę jego zdradę kochaliśmy go, nie wiedząc, że tą miłością robimy mu krzywdę. Zakłamaliśmy go i załgaliśmy tak, że już nie wiadomo było, gdzie zaczyna się i kończy on, a gdzie Maciek. O Zbyszku napisano dużo, nawet pomnik chciano mu postawić. Lucyna Winnicka jakiś komitet powoływała w tym celu. Wiemy o nim tak dużo, że mit jego przetrwał do dzisiaj, prawda o nim została odkryta i fascynuje do dziś młodych ludzi, studentów szkół aktorskich, którzy często o niego pytają. I ja mam swoją prawdę o nim, tę którą wywalił przede mną tam, w garderobie teatru Ateneum, podczas naszego ostatniego widzenia się w kłótni i awanturze. A o co poszło? Właśnie o zdradę. Przygotowywałam się do występu w Filharmonii Poznańskiej do Świętej Joanny Honnegera. Siedziałam na kozetce w damskiej garderobie i podlepiałam na francuskiej partyturze paski papieru z polskim tekstem. Żmudna, nudna robota. Umazana klejem i tuszem co i rusz myłam ręce pod kranem, żeby spłukać klejącą się czarną maź. Uchyliły się drzwi. Cześć, stara! Podniosłam rozczochraną głowę. Zobaczyłam szeroki uśmiech i ciemne okulary. 134 Zbyszek! ucieszyłam się, bo go przecież ciągle kochałam dziewczyńską miłością z krakowskich Plant, sportowych boisk, studenckich zabaw. Kochałam SIĘ W NIM może trzy tygodnie, a może tylko dwa, nie pamiętam już. Ale kochałam go zawsze, bo to COŚ, jeśli nie jest spełnione do końca, zawsze pozostaje i drzemie sobie, bez względu na to, czy to trwało trzy lata, czy tylko dwa tygodnie. TO zawisło w przedtakcie i nigdy nie zabrzmiało, dlatego trwało długo, wiecznie. Może do dziś nawet? W szkole mi imponował. Był ode mnie starszy o 6 lat, przewodniczył naszemu AZS-owi, szefował w Kole Naukowym nr l i leczył rany w sercu po Ewie Lassek, co intrygowało i powodowało, że każda z nas chętna mu była pomóc w tej kuracji. To był KTOŚ na tej naszej ulicy Szpitalnej vis a vis Teatru Słowackiego. Cybuch, Cyb, był ważną figurą w naszym małym, sześćdziesięcioosobowym społeczeństwie. W czasach ortodoksyjnego marksizmu on jeden w sposób jawny, otwarty manifestował swoje przekonania i poglądy, na czas dzisiejszy może nacjonalistyczne, ale wówczas, w powodzi czerwonych sztandarów, zetempowskich krawatów i bolszewickich haseł po prostu patriotyczne i zgodne z tradycjami polskiej kultury. Wierzył w Boga jedynego i nie ukrywał medalika Matki Boskiej, z którym nigdy się nie rozstawał