ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Ponieważ nasz urzędnik od przedszkola karmiony był eschatologią wskazującą drogę wyłącznie ku prezydenturze USA lub śmierci, wytrenowano go zaś tylko w podpisywaniu specjalistycznych dokumentów, których nie rozumiał, i do brania odpowiedzialności za galopujący amok specjalistycznych przedsięwzięć, które wciąż robiły klapę z przyczyn drobiazgowo potem objaśnianych urzędnikowi przez specjalistów, pierwsze myśli faceta dotyczyły, rzecz jasna, samobójstwa. Jednakże dotychczasowa nauka nie poszła w las: urzędnik nie potrafił podjąć tej decyzji bez zasięgnięcia opinii ekspertów. Umieścił więc w „Los Angeles Times” ogłoszenie, wzywając wszystkich, którym zdarzyła się kiedyś podobna sytuacja, by podali przyczyny i argumenty, jakie zapobiegły samobójstwu. Facet uczynił bystre założenie, że ponieważ autentyczni samobójcy nie mogą mu już odpowiedzieć, wszystkie dane, które otrzyma, będą ważne. Założenie było fałszywe. Cały tydzień mężczyzna obserwował skrzynkę na listy przez małą japońską lornetkę, którą dostał na pożegnanie od żony (rzuciła go nazajutrz po tym, jak dostał wymówienie), ale nie przychodziło nic oprócz codziennej porcji reklamówek dla frajerów. Pewnego dnia uparte walenie do drzwi wyrwało go z pijackiego, czarno-białego snu, w którym skakał ze szczytu drapacza chmur na zatłoczoną samochodami ulicę. Było późne niedzielne popołudnie. Otworzył drzwi i ujrzał w nich starego włóczęgę w marynarskiej czapce na głowie, który zamiast dłoni miał żelazny hak. Włóczęga wręczył mu paczkę listów i odszedł bez słowa. Większość listów pochodziła od samobójców, którym nie udało się odebrać sobie życia z powodu własnej niezręczności albo tchórzostwa. W żadnym z listów były urzędnik nie znalazł argumentów za pozostaniem przy życiu. Wciąż jednak się wahał: przez następny tydzień wypisywał w kolumnach z nagłówkami „pro” i „contra” dane potrzebne mu do powzięcia decyzji. Okazało się jednak, że przeważyć może tylko czynnik z zewnątrz. Któregoś dnia urzędnik ujrzał na pierwszej stronie „Timesa” fotografię Associated Press przedstawiającą buddyjskiego mnicha z Wietnamu, który według zamieszczonej informacji podpalił się, protestując przeciwko polityce rządu. „Bomba!” – wykrzyknął urzędnik i pobiegł do garażu. Spuścił ze zbiornika buicka całą benzynę, włożył najlepszy zielony garnitur firmy Zachary Ali, wepchnął do kieszeni marynarki wszystkie listy od niedoszłych samobójców, usiadł na podłodze w kuchni i oblał się benzyną. Miał właśnie po raz ostatni pstryknąć wierną zapalniczką zippo, z którą przewędrował żywopłoty Normandii, Ardeny, Niemcy i powojenną Amerykę, kiedy usłyszał głosy i obracanie klucza w drzwiach frontowych. Nadeszła jego żona z jakimś mężczyzną, którego wkrótce rozpoznał jako tego samego eksperta od racjonalizacji zatrudnienia w zakładach Yoyodyne, który spowodował zastąpienie go maszyną IBM 7094. Ubawiony ironią sytuacji, usiadł w kuchni i nasłuchiwał, wciąż mocząc krawat w benzynie niczym lont. Rychło się zorientował, że racjonalizator ma zamiar odbyć z jego żoną stosunek płciowy na marokańskim dywanie w salonie. Żona nie oponowała. Urzędnik dosłyszał lubieżne śmiechy, odgłos rozsuwanych zamków błyskawicznych, stukanie butów o podłogę, jęki i sapanie. Wyciągnął krawat z benzyny i zaczął się śmiać. Zamknął także zapalniczkę. – Słyszę śmiech – odezwała się w salonie jego żona. – Czuję benzynę – dodał racjonalizator. Nadzy pospieszyli do kuchni. – Chciałem jak ten buddyjski mnich – wyjaśnił im urzędnik. Racjonalizator był zachwycony. – Patrz, potrzeba mu było prawie trzech tygodni, żeby podjąć decyzję. Wiesz, ile czasu potrzebowałby IBM 7094? Dwunastu mikrosekund! Nic dziwnego, że musiałeś wylecieć – zwrócił się do urzędnika, który słysząc to odrzucił głowę do tyłu i ryczał ze śmiechu przez bite dziesięć minut. Nie czekając, aż skończy, żona i jej przyjaciel zaniepokojeni ubrali się i pobiegli na policję. Urzędnik się rozebrał, wziął prysznic i powiesił garnitur na sznurze do przeschnięcia. Zauważył przy tym coś dziwnego: znaczki na niektórych listach w kieszeni marynarki pobielały. Domyślił się, że to benzyna rozpuściła farbę drukarską. Od niechcenia odkleił znaczek i nagle ujrzał na nim znak wodny, wizerunek trąbki pocztowej z tłumikiem, przez który przeświecała jego własna skóra. „Znak” – wyszeptał – „to znak”. Gdyby był choć trochę religijny, padłby pewnie na kolana. Wyrzekł jednak tylko z wielką powagą: „Moim największym błędem była miłość. Przysięgam, że od dziś kończę z nią w jakiejkolwiek formie, hetero-, homo-, czy bi-, z miłością do psa, kota, samochodu. Koniec. Założę towarzystwo oddanych tej sprawie samotników, a ów znak, ukazany mi przez tę samą benzynę, która miała mnie zniszczyć, będzie naszym symbolem”. I tak też uczynił