Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Chociaż wymogi budowlane zamazały klarowność wzoru, w labirynt korytarzy i pomieszczeń naprawdę została wpisana nieregularna spirala. Palec Carole zataczał coraz ciaśniejsze kręgi. W końcu spoczął na większym basenie, tym zamkniętym. Jeny wpatrywał się w plan w milczeniu. Wiedział, że gdyby mu nie powiedziała, mógłby patrzeć na niego przez tydzień i w ogóle nie dostrzec ukrytej struktury. Carole postanowiła, że nie zostanie na noc. Próbowała wyjaśnić przy drzwiach, że to nie dlatego, że wszystko między nimi się skończyło, tylko że zbyt sobie ceni ich intymność, by używać jej jako bandaża. Prawie zrozumiał, o co jej chodzi - ona też widziała w nich zranione -zwierzęta. Przynajmniej mieli wspólne życie metaforyczne. Przyzwyczaił się do samotnego spania. Właściwie wolał być sam w łóżku, niż dzielić je z kimś, nawet z Carole. Dzisiaj jednak chciał, żeby z nim została. Nie musiała to być nawet ona, wystarczyłby ktokolwiek. Czuł się niespokojny bez powodu, jak dziecko. Gdy nadchodził sen, zaraz od niego uciekał, jakby bał się śnienia. Wstał przed świtem, mając już dość tego żałosnego przeskakiwania ze snu w jawę i z powrotem. Zziębnięty, zawinął się w szlafrok i zrobił sobie herbaty. Plan ciągle leżał na stoliku, na którym zostawili go wieczorem. Popijając ciepły, słodki napar stał nad rysunkiem i rozmyślał. Teraz, kiedy Carole pokazała mu spiralę, mimo natłoku innych szczegółów wymagających jego uwagi potrafił się skupić jedynie na niej, na tym niezaprzeczalnym dowodzie, że chaos labiryntu był jedynie pozorem. Spirala uwięziła jego wzrok i uwiodła go; wędrował spojrzeniem po jej bezlitosnych zwojach, w kółko i w kółko, coraz ciaśniej - ale dokąd? Do zamkniętego basenu. Wypił herbatę i wrócił do łóżka. Tym razem zmęczenie wzięło górę nad nerwami i nareszcie spłynął na niego sen. Obudziła go piętnaście po siódmej Carole, dzwoniąc przed wyjściem do pracy z przeprosinami za zeszły wieczór. - Nie chcę, żeby wszystko się między nami popsuło, Jeny. Wiesz o tym, prawda? Wiesz, jak bardzo mi na tobie zależy. Nie znosił rozmów o miłości rano. To, co o północy wydawało się romantyczne, nad ranem uderzało go śmiesznością, Odpowiedział na wynurzenia Carole jak tylko potrafił najlepiej i umówił się z nią na wieczór. Potem wrócił do poduszki. Zaledwie przez kwadrans, jaki upłynął od opuszczenia Basenów, Ezra Garvey nie myślał o dziewczynie, która mignęła mu w korytarzu. Jej twarz wracała do niego w czasie kolacji z żoną i w chwilach spędzanych z kochanką Twarz tak nieskrępowana, tak jaśniejąca obietnicami. Garvey uważał się za kobieciarza. W przeciwieństwie do podobnych sobie potentatów, którzy opłacali swe małżonki, by nie przeszkadzały wtedy, kiedy były niepotrzebne, Garvey lubił towarzystwo przedstawicielek płci przeciwnej; lubił ich głosy, perfumy, śmiech. Czerpał przyjemność z ich bliskości i niewiele znał w tym ograniczeń. Otaczał się kobietami, gotów zawsze wydać na nie fortunę. Gdy więc wrócił tego ranka na Leopold Road, marynarkę miał obciążoną pieniędzmi i kosztownymi drobiazgami. Przechodnie na ulicy zanadto byli zajęci ochroną swych głów (od świtu padała zimna, jednostajna mżawka), by zauważyć mężczyznę stojącego na schodach pod czarnym parasolem, a drugiego pochylonego nad kłódką Chandaman był ekspertem w sprawach zamków. Kłódka otworzyła się z trzaskiem po kilku sekundach. Garvey opuścił parasol i wśliznął się do westybulu. - Zaczekaj tutaj - polecił Chandamanowi. - I zamknij drzwi. - Tak jest, sir. - Jeśli będę cię potrzebował, zawołam. Masz latarkę? Chandaman wyciągnął latarkę z kieszeni. Garvey wziął ją do ręki, zapalił i zniknął w korytarzu. Albo na zewnątrz było znacznie zimniej niż przedwczoraj, albo w środku -jeszcze goręcej. Rozpiął marynarkę i rozluźnił mocno zawiązany krawat. Z przyjemnością powitał rozgrzane powietrze, przypominające mu o lśniącej skórze dziewczyny-zjawy i rozleniwionym spojrzeniu jej ciemnych oczu. Szedł korytarzem rozchlapując światło latarki na kafelkach. Zawsze miał dobry zmysł kierunku, toteż w krótkim czasie znalazł drogę do miejsca, gdzie spotkał dziewczynę. Stanął bez ruchu i nasłuchiwał. Garvey nawykł do oglądania się za siebie. Przez całe swe dorosłe życie, czy to w więzieniu, czy na wolności, musiał uważać na czających się z tyłu morderców. Ta nieustanna czujność uwrażliwiła go na najmniejszy ślad ludzkiej obecności. Dźwięki, jakie ktoś inny mógłby zignorować, w jego uszach dzwoniły ostrzegawczo. Ale tutaj? Nic. Cisza w korytarzach, cisza w łaźniach, cisza w każdym zakamarku budynku. A jednak wiedział, że nie jest sam. Gdy zawodziło pięć zmysłów, szósty - należący może bardziej do drzemiącego w nim zwierzęcia niż eleganckiego bywalca, jakiego zdradzał jego kosztowny garnitur - wyczuwał wszystko. Ta zdolność wiele razy uratowała mu życie. Miał nadzieję, że teraz zaprowadzi go w ramiona piękności. Zdał się na instynkt. Zgasił latarkę i wodząc rękoma po ścianie, ruszył korytarzem, z którego poprzednio wyszła dziewczyna. Obecność jego ofiary dręczyła go. Podejrzewał, że znajduje się zaledwie za ścianą, idąc równo z nim jakimś ukrytym przejściem, do którego nie miał dostępu. Ta myśl sprawiała mu przyjemność. Ona i on, sami w tym spotniałym labiryncie, prowadząc grę, która - co wiedzieli oboje - musi skończyć się schwytaniem dziewczyny. Poruszał się ostrożnie, a jego puls na szyi, przegubie dłoni i w kroczu odmierzał sekundy pościgu