Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Nie było przy niej Tash ani Lysette, gotowych pełnić rolę przewodniczek, nie miała nawet szczegółowej mapy z zaznaczoną trasą od taksówki do drzwi. Wiedziała, że może się zgubić, ale nic ją to nie obchodziło. Spojrzała w ocienione palmowymi liśćmi okna apartamentów i obiecała sobie, że swój pierwszy milion wyda na mieszkanie właśnie tu, nie gdzie indziej. A może powinna iść dalej, aż do Malibu? Paddy popijał colę i zastanawiał się, czy nie powinien już wrócić na czaty pod domem Alice, gdy nagle ujrzał nadchodzącą z przeciwnej strony nienagannie umalowaną Izzy. Szła na zajęcia z tańca spinningowego, o czym Patrick naturalnie nie wiedział. Pośpiesznie ukrył się za limuzyną, wiozącą znanego polityka na spotkanie z pewną aktorką i obserwował, jak Izzy przebiega przez ulicę, machając do zauważonej przed chwilą koleżanki. Widok Izzy budził w nim uczucie absolutnej pustki. Ani śladu wzruszenia na wspomnienie nocy, które z nią spędził, kompletnie nic. Pociągnął duży łyk coli, wrzucił opróżnioną puszkę do kosza na śmieci i ruszył w kierunku targu ze zdrową żywnością, gdzie chodził między straganami dość długo, aby nabrać pewności, że Izzy na pewno poci się już na treningowym rowerku. Słońce powoli zakreślało łuk na przesłoniętym palmami bezchmurnym niebie i nawet Paddyemu, z jego marnym, typowo irlandzkim krążeniem, zrobiło się na tyle ciepło, że w końcu zrzucił granatowy sweter i zawiązał sobie w pasie, przystając na chwilę obok kosza z mizernie wyglądającą marchewką z organicznej uprawy, sprzedawaną przez wydzielającą indywidualny, organiczny zapach kobietę. Potem poszedł w kierunku ananasów z Orange County i wtedy ujrzał przed sobą zupełnie niezwykły widok. W jego stronę szła dziewczyna, która wyglądała na skrzyżowanie szmacianej lalki i modelki z trzeciej strony czasopisma dla kobiet. Miała na sobie postrzępioną koszulkę bez rękawów, obwisłe krótkie legginsy, twarz przesłaniał słomiany kapelusz wielkości młyńskiego koła. Jej ramię było zaczerwienione od rączki kosza większego niż ona sama, a jednak wyglądała pięknie. Na dodatek Patrick nie miał cienia wątpliwości, że jest to Alice. Alice doszła do wniosku, że jedynym sposobem na napełnienie tego przeklętego kosza jest nabycie największego i najcięższego owocu, jaki można znaleźć w tym mieście. Chciała też kupić parę słoneczników, aby przybliżyć wspomnienie swoich londyńskich dzieci-kwiatów, o których bardzo często myślała. Ciekawe, czy w Londynie ostatnio padało i czy nie miały za mało wilgoci... Może już wyrosły na najpiękniejsze kwiaty w mieście? Szukała wzrokiem słoneczników, ale stragany z kwiatami znajdowały się po drugiej stronie, więc kierując się nieodgadnionym odruchem, podeszła prosto do stoiska z arbuzami. Zdaniem Patricka, musiało to być niezwykle poetyckie skojarzenie. Kiedy położyła drobne dłonie na olbrzymim owocu, Patrick przygryzł dolną wargę. Czuł się tak, jakby pozwolono mu przeżyć Boże Narodzenie w środku lipca. Miał ochotę zerwać opakowanie z tego cudownego prezentu, który ofiarował mu los, lecz zarazem był świadomy, że ta wyjątkowa chwila zaraz przeminie. Szczerze mówiąc, był też trochę zdenerwowany. Usiłował sobie przypomnieć, ile alkoholu skonsumował ubiegłego wieczoru, bo czuł się bardzo nieswojo. Zaraz, zaraz, przecież nie wypił ani kieliszka... Ogarnęło go przerażenie. Chwila, kiedy zatwardziały uwodziciel uświadamia sobie, że stoi na progu zupełnie nowego okresu życia, nigdy nie jest przyjemna. Podobnie czuje się chyba samobójca, który przywiązuje sobie cegły do nóg i skacze z Putney Bridge. Przeistoczył się nagle w owcę w wilczej skórze. Podszedł do następnego straganu i kupił dwie czerwone pomarańcze, tylko po to, aby zbliżyć się do tej niezwykłej postaci w dziwacznym stroju. Nie mógł oderwać wzroku od Alice, która właśnie pakowała do kosza dwa wielkie arbuzy. Ciężkie owoce mogły w każdej chwili wypaść przez przegniłe dno i potoczyć się po chodniku, jak w scenie z wierszyka dla dzieci. - Siedemdziesiąt trzy centy - powiedziała sprzedawczyni. Patrick bezskutecznie szukał drobnych w kieszeniach. Znalazł kartę kredytową i telefoniczną, ale ani jednej monety. - Bardzo przepraszam, nie wziąłem pieniędzy... - wymamrotał. - Zaraz odłożę te pomarańcze... Mimo to nadal grzebał w kieszeniach, nie wiedząc, gdzie odłożyć owoce i nie chcąc tracić Alice z pola widzenia. Nagle dziewczyna odwróciła się, uniosła rondo kapelusza i spojrzała na Patricka, który wydał jej się dziwnie znajomy. - Mam trzy centy, może się na coś przydadzą - zaproponowała. Usłyszała głos Paddyego i z miejsca poczuła do niego sympatię. Uwielbiała irlandzki akcent, podobnie jak szkocki, ale to, co dotarło do jej uszu, było szczytem sublimacji. Kiedy zerknęła spod kapelusza, Patrick wypuścił pomarańcze z rąk, po prostu rzucił je między gruszki. Uśmiechnęła się. Zrobiło jej się dziwnie przyjemnie, że wywarła na nim takie wrażenie. Ciekawe, dlaczego nie odpowiadał... Przez głowę przebiegła jej myśl, że może nie dosłyszał, albo oniemiał na widok jej intensywnie piegowatej twarzy. Wyjęła z portmonetki trzy centy i podała mu na otwartej dłoni. - Proszę bardzo... Jeszcze ułamek sekundy, i ręka Paddyego zaczęłaby się trząść, a wtedy z pewnością wzięłaby go za pijaka i uciekła. Na szczęście w tym momencie ich oczy się spotkały, zupełnie jak w melodramacie i coś między nimi zaiskrzyło, również jak w melodramacie. - Dziękuję. - Wziął trzy centy i wręczył je serdecznie znudzonej tym idiotą i jego dziewczyną sprzedawczyni, która postanowiła spisać pozostałe siedemdziesiąt centów na straty i zajęła się obsługiwaniem młodej kobiety z dzieckiem. - To bardzo miło z twojej strony. - Patrick chwycił obie pomarańcze w jedną dłoń, a drugą wyciągnął, by uścisnąć rękę Alice. Powoli zaczynał odzyskiwać panowanie nad sobą. - Patrick Wilde... Uśmiechnął się i zanurzył dłoń w kieszeni, tym razem szukając paczki marlboro lights