ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

Braverman obrzucił go niewidzącym spojrzeniem. - Nikt cię nie pytał o zdanie, Irving. - Do diabła, przecież jestem dyrektorem! Mam prawo mówić to, co myślę. Dlaczego mamy wszczynać wojnę z Corsinim? No, powiedz mi, dlaczego? Wytwórnia potrzebuje pieniędzy. Banki zakręciły kurek z gotówką. Dlaczego pieniądze Corsiniego wydają ci się bardziej śmierdzące od innych? Bravermanowi rumieńce wystąpiły na twarz. Skierował wzrok na Adolpha Kissa, jakby w niemym błaganiu o natchnienie, ale tylko pęcherzyki śliny w kącikach ust staruszka świadczyły, że jeszcze żyje. - Irving - odezwał się Braverman niemal błagalnym tonem, usiłując zachować spokój. - Jeśli wpuścimy tu Corsiniego, on nas wykończy. A chyba nie chcemy, żeby nas wykończył, sam powiedz. Warmfleisch wzruszył ramionami. Te ponure wizje nie bardzo go dotyczyły. Nigdy nie chciał być dyrektorem Empire, ponadto jako człowiek, który sam doszedł do wszystkiego, miał w głębokiej pogardzie Bravermana i Cantora, którzy - choć dobrze opłacani - byli jedynie urzędnikami na kierowniczych stanowiskach. Braverman - z anielską jak na niego cierpliwością, podjął ostatnią próbę. - I co na to powie Sylvia? Mąż jej rodzonej siostry wyrzucony na bruk! Warmfleisch zawahał się. W sprawach dotyczących jej siostry, Sylvia miała wytrwałość młota pneumatycznego. Zrzędzeniu nigdy nie byłoby końca. - Punkt dla ciebie - przyznał. - Ale ciągle nie pojmuję, jak zamierzasz walczyć z Corsinim, to wszystko. Przecież poza Myronem nikt za tobą nie stoi. Cantor odchrząknął. - Myślę, że mamy sojusznika. - Tak? Kto jest tym durniem? - Odłóżmy brzydkie słowa na bok. Tym bardziej, że to rozsądny gość. Teraz tylko musimy nieco spuścić z tonu i dać mu miejsce w radzie nadzorczej... ostatecznie on wcale nie chce rządzić całą wytwórnią. Woli zostać w cieniu, bo nie należy do ludzi, którzy lubią działać w świetle reflektorów. Zgodził się podpisać długoterminowy kontrakt ze mną i z Martym. - Nie kłamiesz? - zapytał nieufny jak zwykle Grieff. - Z tobą też przedłuży umowę, Bernie - szybko dorzucił Cantor. - Na pewno ją podpisze. Grieff pokiwał głową. Nienawidził Cantora, który, jego zdaniem, umiał tylko roztrwaniać majątek firmy. - Kto to? - spytał. - Dominique Vale - odpowiedział Cantor. Zapadła cisza. - Jezu! - zawołał w końcu Grieff, nawet nie usiłując ukryć przerażenia dźwięczącego w jego głosie. - A dlaczego nie Harry Faust? - Vale nie jest aż taki zły - odparł Cantor. - Gdy wejdzie do rady nadzorczej, bez trudu załatwimy Corsiniego. Gdybyśmy mieli możliwość wyboru... ale nie mamy. Albo łapiemy tę rybkę, albo odcinamy haczyk z przynętą. - Gdyby to ode mnie zależało - wtrącił Warmfleisch - odciąłbym haczyk i niech diabli wezmą przynętę. Cantor otarł czoło. - Vale czeka za drzwiami. Zaprosiłem go tutaj. Proponuję, żebyśmy go teraz wezwali i wysłuchali, co ma nam do powiedzenia. Nie proszę was, chłopcy, żebyście szli z nim do łóżka. Po prostu zechciejcie pogodzić się z myślą, że Vale wchodzi z nami w interes i że dzięki niemu możemy zapomnieć o zagrożeniu ze strony Corsiniego. Milczał przez chwilę, sprawdzając, czy ktoś jeszcze nie zaprotestuje, lecz wszyscy milczeli. Nacisnął więc guzik przy stole. Natychmiast otworzyły się wielkie drewniane drzwi. Ale Vale nie wszedł do sali posiedzeń rady nadzorczej. Zamiast niego pojawił się biały jak prześcieradło Kraus. - Co tutaj robisz, do cholery! - wrzasnął Cantor. - Wprowadź Vale'a. Ale Kraus nie był równie pokorny, co zwykle. Sprawiał wrażenie człowieka, który nagle wykrzesał w sobie dość sił, by ujawnić swą prawdziwą naturę. - Nie ma go tutaj - wyrzucił z siebie jednym tchem. - Przecież, do cholery, mówiłem mu, żeby był o dziewiątej. Gdzie go diabli noszą? Kraus wyciągnął z kieszeni jakiś świstek. - Przysłał telegram. - Przeczytaj - polecił Grieff z wyrazem dziwnego zadowolenia na twarzy, zgadywał bowiem, że stało się coś bardzo nie na rękę Cantorowi. Kraus podniósł skrawek papieru bliżej oczu. - "Przepraszam, ale przyłączam się do Corsiniego. Z najlepszymi życzeniami. Dominique Vale". Dostarczone pięć minut temu. Za pobraniem. - Może przesuńmy obrady na jakiś inny dzień, żebyśmy mogli z nim jeszcze porozmawiać - zaczął rozpaczliwie Cantor, lecz nie dokończył, gdyż przerwało mu czyjeś głośne sapnięcie. Rozejrzał się. Stary Kiss szeroko otworzył usta i oczy. Jego sękate, kościste palce drżały ze zdenerwowania. Przez chwilę Cantor myślał, że założyciel Empire jest bliski śmierci - może właśnie w tej chwili kona - i opadło go przerażenie, że zostanie obciążony winą i za to nieszczęście. Wkrótce jednak stało się jasne, że Kiss usiłuje odzyskać władzę nad językiem. Widać było, że chce coś powiedzieć - po raz pierwszy od wielu lat. Wszyscy członkowie rady nadzorczej w oczekiwaniu wyciągnęli ku niemu głowy. Kiss otworzył jedno oko i skupił na Cantorze złowróżbne spojrzenie. - Synku - powiedział - powinieneś urodzić się kobietą. Jego głos brzmiał dziwnie zgrzytliwie, jak chrobot puszczonej po latach w ruch, zardzewiałej maszynerii, stanowczo domagającej się naoliwienia - zwłaszcza wtedy, gdy Kiss usiłował się roześmiać. Cantor już otworzył usta, żeby zapytać, dlaczego. Ale Kiss nie czekał na pytanie, tylko uśmiechnął się, ukazując pożółkłe i długie siekacze. - Ponieważ, synku, nadajesz się tylko do tego, żeby ktoś cię wypierdolił - wyskrzeczał, zamknął oczy i znów pogrążył się w milczeniu