ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

tłum).] głowa mogłaby się rozlecieć na kawałki. - She can do no wrrr-onggg... - Ręka brutalnie szarpie mnie za szczękę, moje zęby trzaskają o siebie, a język unosi się i opada jak martwy pies na łóżku wodnym. - Przestań! - warczy na niego lekarka. Wydaje się naprawdę zaszokowana. Rusty, być może wyczuwając to, ani myśli przestać, ale ciągnie jeszcze radośniej, szczypiąc mnie teraz w policzki. Moje nieruchome oczy patrzą ślepo w górę. - Turn his back on his best friend if she put him d... I nagle wyrasta obok niego kobieta w zielonym kitlu z czepkiem zawiązanym pod szyją i zsuniętym na plecy niczym sombrero Cisco Kida. Krótkie brązowe włosy odsłaniają ładne, choć surowe brwi - lekarka wydaje się raczej przystojna niż piękna. Chwyta Rusty’ego dłonią o krótko obciętych paznokciach i odciąga ode mnie. - Hej! - mówi z oburzeniem Rusty. - Niech pani zabierze ode mnie ręce! - To trzymaj ręce z daleka od niego - odpowiada i nie sposób nie słyszeć w jej tonie gniewu. - Mam już serdecznie dosyć twojego szczeniackiego dowcipu, Rusty, i następnym razem złożę na ciebie raport. - Już dobrze, uspokójmy się - mówi osiłek ze “Słonecznego patrolu” - asystent lekarki - z wyraźnym niepokojem w głosie, jak gdyby się obawiał, że za chwilę Rusty i jego szefowa zaczną się okładać pięściami. - Trochę umiaru. - Dlaczego taka z niej jędza? - pyta Rusty. Stara się sprawiać wrażenie oburzonego, ale wychodzi mu zrzędliwy jęk. Potem, zwracając się w inną stronę: - Dlaczego z pani taka jędza? Ma pani okres czy jak? Lekarka z niesmakiem: - Zabierzcie go stąd. Mike: - Chodź, Rusty. Podpiszemy się w rejestracji. Rusty: - Tak. I trochę się przewietrzymy. Słucham tego wszystkiego, jakbym słuchał radia. Zmierzają do drzwi, skrzypiąc butami. Rusty z wielkim wzburzeniem pyta, dlaczego lekarka nie nosi pierścionka zmieniającego się pod wpływem nastroju, żeby ludzie znali jej samopoczucie. Miękkie buty skrzypią po wyłożonej płytkami podłodze i nagle słyszę odgłos mojego kija, który siecze zarośla w poszukiwaniu piłki; gdzież ona jest, przecież na pewno nie wpadła głęboko, więc gdzie jest, Jezu, nie cierpię czternastki, podobno rośnie tu sumak, a w takim gęstym poszyciu pewnie kryją się... I wtedy coś mnie ugryzło, prawda? Tak, jestem niemal pewien. W lewą łydkę, tuż nad brzegiem skarpety. Ukłucie piekące żywym ogniem, ból z początku skupiony w jednym punkcie, później rozprzestrzeniający się coraz dalej... ...a potem ciemność. Aż do chwili, gdy szczelnie opakowany w worek na zwłoki jadę wózkiem, słuchając Mike’a (“Mówili, że do której?”) i Rusty’ego (“Chyba do czwórki. Tak, do czwórki”). Jestem skłonny sądzić, że ukąsił mnie jakiś wąż, ale zapewne dlatego, że szukając piłki, myślałem właśnie o wężach. Być może to był jakiś owad, pamiętam tylko długotrwały ból, a zresztą czy to teraz ważne? Ważne jest to, że żyję, a oni o tym nie wiedzą. Niewiarygodne, ale nie wiedzą. Oczywiście, miałem pecha - znam Jenningsa, pamiętam, że rozmawiałem z nim przy jedenastym dołku. Całkiem miły gość, tylko trochę roztargniony i z innej epoki. I ten gość z innej epoki uznał mnie za zmarłego. Potem Rusty o głupkowatych zielonych oczach i uśmiechu dzieciaka, który został za karę po lekcjach, uznał mnie za zmarłego. Lekarka, panna Cisco Kid, nawet jeszcze na mnie nie spojrzała. Gdyby się przyjrzała, może... - Nie cierpię tego półgłówka - mówi, kiedy za tamtymi zamknęły się już drzwi. W sali zostało tylko nas troje, choć oczywiście panna Cisco Kid sądzi, że tylko dwoje. - Dlaczego zawsze przydzielają mi półgłówków, Peter? - Nie wiem - odpowiada pan Melrose Place - ale Rusty to szczególny przypadek nawet w kronikach słynnych półgłówków. Chodząca śmierć mózgu. Lekarka śmieje się, coś nagle szczęka. Potem słyszę dźwięk, który przeraża mnie nie na żarty: brzęk stalowych narzędzi. Oboje są nieco z lewej i chociaż ich nie widzę, wiem, do czego się szykują: do sekcji. Szykują się, żeby mnie rozciąć. Zamierzają wyciągnąć serce Howarda Cottrella i sprawdzić, czy nawalił mu tłoczek albo wypadł jakiś pręcik. Moja noga! - krzyczę w głowie. Spójrzcie na moją lewą nogę! Z nią coś jest nie tak, nie: sercem! Być może w końcu wzrok trochę mi się przyzwyczaił do światła. W górnej części pola widzenia dostrzegam jakąś armaturę z nierdzewnej stali. Wygląda jak gigantyczna część sprzętu stomatologicznego, ale aparat nie ma na końcu wiertła. Ma piłę. Z jakiegoś głęboko ukrytego zakamarka, gdzie mózg przechowuje zupełnie nieistotne informacje, które mogą się przydać tylko komuś, kto gra w telewizyjnym “Va banque”, wygrzebuję nawet jej nazwę. Piła Gigliego. Odcinają nią czubek głowy. Oczywiście, dopiero kiedy zdejmą skórę twarzy razem z włosami i resztą, jak dziecięcą maskę na Halloween