ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

– Fajna zabawa, wie pani? Strasznie to lubię. Śmieje się przyciszonym śmieszkiem, nadspodziewanie szybka dziś i zwinna, niemal tańcząca z radości, ogromnie szczęśliwa, że powierzono jej wyprowadzenie z ukrycia pani Micewskiej, która od wczoraj jest panną Józefą Pieróg, ale nie zmieniła się przez to ani trochę i pojękuje żałośnie, przeciskając się przez wąską szparę w ledwie rozsuniętych deskach jakiegoś składziku. – Moje dziecko, poczekaj, zgubisz mnie! Z czego ty się śmiejesz, doprawdy... A ona bardziej myśli o przygodzie niż o tej płaczliwej starszej pani: jak wspaniale! naprzód, ciągle naprzód, choćby drżało się z podniecenia! Za tamtymi sztachetami jest kraniec Osady, pole Osuchowskich, Ziemia; tam przeczekają do świtu, rano pójdą dalej, piaszczystą drogą do wsi, gdzie nikt nie rozpozna Micewskiej ani tym bardziej Pierożanki, stamtąd już tylko parę kilometrów do stacji w Sędzinie... – Jutro dam pani spokój. – Ale czekaj, na miłość boską. Niech odsapnę. Noc szeroka jak oddech, wiatr płasko przy ziemi, niespokojne mżenie gwiazd, zresztą przed deszczem jest ciepło i zupełnie ciemno, tym głośniejszy krzyk żab i świerszczy, mocniejszy zapach wilgotnego od rosy siana, powiędłych kwiatów polnych, nadwodnych traw. – Liliowo – mówi Justyna. – Co takiego? – Ach, nic. Śpiewam sobie. Pani Micewska wzdycha ostentacyjnie, nie do śpiewu jej widać, wyciąga drżącą rękę, ostrożnie dotyka ramienia Justyny. – Co się stało? – Nie wiem... Dziwna jesteś. Znowu przyciszony, krótki śmieszek – tego nie da się wytłumaczyć, nie pora zresztą na rozmowy, to jeszcze uliczka Osady, trzeba przeżyć tę ogromną, tajemniczą pustkę, odmienioną przez gwiazdy. – Chodźmy. – Oszalałaś, prosto na Melinę? Miałyśmy zanocować w krzakach, wzięłaś koc. – W krzakach, ale u mnie. – Jak to, na Gałęźnej? 51 Coraz dalej od Gałęźnej, wzdłuż Dorianowego strumyka, później przez kanał po zwalonym drzewie – panią Micewską trzeba popychać, przekonywać, że to szeroka kładka, na szczęście nic nie widać w gęstej ciemności, mało nie wpadły na kratę altany. Wymościły legowisko sośniną, skuliły się w samym kącie; ciepły wiatr rzucił deszczem o dach, ale woda popłynęła skosem przez pokład na przeciwną burtę Okrętu, pachnie tylko i szumi. – Pierwsza wachta, dzwon. Micewska okryła ją starannie swoim płaszczem, trwają tak przytulone do siebie w milczeniu – małe psie szczęście, że taki duży i stary świat naokoło. – Co ty, dziecinko? Czemuż to: u ciebie? Nie poznaję cię... Noc łagodzi podobieństwa, z pani Micewskiej też został tylko szept i świszczący oddech. – Człowiek zmienia się, proszę pani – mówi sennie Justyna. – Chyba że jego portret... Jezus, Maria! – Micewska podrywa się na kolana. – Ten zboczeniec! I surowo: – Zmów pacierz: Ale Justyna leci już bezwładnie na jej ręce, mamrocząc nie bardzo wyraźnie: – Dobranoc, ciociu. Ciotka jesteś, dobrze? I nie czuje nawet mokrego od łez pocałunku. Dorian coraz uparcie włamywał się w jej sprawy, można by pomyśleć, że ją śledził lub interesował się z jakichś niezwykłych powodów całą jej rodziną, albo wreszcie ulegał wrogim podszeptom Czarnej Sąsiadki. Spotkała go na polu Osuchowskich, szedł od wyspy ku Osadzie – chyba nie wracał z Ziemi ani od starej wiedźmy? Na widok Juty przystanął, ruchem obronnym przesłonił twarz, jakby przeraził się okropnie – Juta w śmiech, zrozumiała, że ją przedrzeźnia na swój zabawny sposób. – Czemu mnie śledzisz, tajemnicza osobo? – Ja... idę tak sobie, ładnie tu. Dorian rozsunął palce, żeby spoza nich zerknąć z udanym przestrachem. – Bez celu? Żartujesz. – Nie, serio mówię. Dorian opuścił ręce, odetchnął głęboko, niby to z ulgą. – Idę z tobą. Uwielbiam łażenie tak sobie. Zawrócił, szedł obok niej powolutku, kopiąc kamyczek – jak czeladnicy, jak wszyscy chłopcy Osady. Głowę miał spuszczoną, lecz Juta kątem oka wybadała, że Dorian ją obserwuje, nie mogła pojąć dlaczego. Ułamała gałązkę wierzby, zaczęła ją niespokojnie obgryzać, odzierać zębami z cienkiej, łykowatej kory, było to potwornie gorzkie. – Aha, koza! – powiedział Dorian, jakby doznał olśnienia. – Już wiem, czemu się przestraszyłem. Piekielnie boję się kóz. – Taki z pana tchórz? – A z szanownej pani? Co, panno Kazimiero? Obrzuciła go szybkim spojrzeniem: uśmiechnął się szeroko, nagle rozkołysał się i wskoczył dwoma susami w rozwidlenie wierzbowego pnia, dość wysoko nad strumykiem. Małpa! – pomyślała Juta, żeby nie dopuszczać uczucia podziwu dla jego zręczności; obrywała ze swej gałązki długie, szare liście, puszczała je kolejno na wodę; Dorian siedział na wierzbie, komicznie wymachiwał nogami, sam siebie obracał w żart. – Znałem Kazimierę – mówił w zamyśleniu sprzecznym z całą tą zabawą