Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
Jeszcze chwila a nieproszony gość przekroczy bramę, żeby na własne oczy przekonać się, co to za nocne hałasy rozlegają się między grobami. Mielczarek to dobry Polak i uczciwy człowiek. Taki nie zdradzi ani nie doniesie. Ale nie należy do zawiązywanej właśnie organizacji, nie składał przysięgi. Po co ma wiedzieć, czego tu szukają. Trzeba się go pozbyć. Ale jak? Może już raz wypróbowanym sposobem? Podchorąży wziął do ręki parę garści śniegu i ulepił potężną kulę. Przymierzył się starannie i rzucił. Śnieżka rozpłaszczyła się Mielczarkowi na plecach. Trafiony nawet nie pomyślał, że w nocy koło cmentarza ktoś może zabawiać się w ten sposób. Zdawało mu się, że z tyłu rąbnęła go jakaś niewidzialna ręka. Nogi ugięły mu się z przerażenia. Ani chybi umarli wstali z grobów, źli, że ktoś zakłóca im spokój. Nie oglądając się na boki wziął nogi za pas. Wyglądało to komicznie. Dorosły mężczyzna uciekał niczym wystraszony chłopak. Ślizgał się na śniegu, wywracał, nieporadnie wymachiwał rękami. Potem znów podrywał się i znowu padał, mimo to gnał z chyżością, której Kaleta nie spodziewał się po starym człowieku. W pewnej chwili podchorąży przetarł oczy ze zdziwienia. Mielczarek zgubił buty. Oba, jeden niedaleko drugiego, czerniały na białej ścieżce. Uciekający nie zawrócił, nie podniósł ich. Gnał dalej po śniegu w samych tylko skarpetkach. Ze strachu zapewne nie czuł szczypiącego w stopy mrozu. Ledwie znikł im z oczu, "Zbigniew" z "Astrzycem" ponownie zabrali się do roboty. Wreszcie za którymś uderzeniem w dole ukazały się szmaty obficie nasycone smarem. Grób Eugenii Śliwowskiej zwrócił im dwa pistolety. Niecierpliwie rozwinęli stare ręczniki i koszule. Przed nimi leżała nie tknięta rdzą broń. - Wspaniale - ucieszył się "Zbigniew" repetując pistolety. Złotawe naboje wyskakiwały nieco w górę i bezgłośnie padały w śnieg. - Niewiele to, ale na początek wystarczy. "Astrzyc" z nabożnym skupieniem wziął jeden z pistoletów i obejrzał dokładnie. Pozbierał naboje rozrzucone wokół. Rozwarł dłoń. Ładunki leżały na niej jak duże, podługowate ziarna. - Starczy amunicji? Nie ma więcej? - zapytywał zwracając się do porucznika. Ten skrzywił się. - Przecież mówię, że na początek... A poza tym jest jeszcze broń księdza dobrodzieja. Pod murem poszło już łatwiej. Flower i rewolwer leżały w wykutej w cegłach niszy, przyłożone kamieniami i tylko lekko przysypane ziemią. Były również zawinięte w szmaty, ale bez odpowiedniej ilości smaru. Na lufach i zamkach były plamy rdzy. Nie widzieli jej, bo było za ciemno, ale palcami wyczuwali nieznaczne chropowatości. Nie było czasu na dokładne sprawdzanie. Pistolety schowali do kieszeni kurtek, a flower "Zbigniew" wziął pod pachę. Wyszli przed bramę otrząsając śnieg z butów. Zaraz zjawił się "Postrach" uważnie przyglądając się wgłębieniom, jakie zostawili w śniegu. - A ślady? - zauważył zafrasowany. - Mielczarek może przyjść sprawdzić. Niemcy też zainteresują się, co tu straszy. Porucznik, choć pierwszy martwił się o demaskujące odciski nóg, teraz zbagatelizował całą sprawę. - I co z tego? Niech sobie będą. Ludziska albo pomyślą, że duchy się zmaterializowały, albo uznają, że z rana przyszli jacyś gapie, żeby zobaczyć, co to takiego tłukło się po cmentarzu. A my będziemy już daleko. - Najważniejsze - wtrącił "Astrzyc" - że i na grobie i pod murem wszystko dokładnie zamaskowaliśmy śniegiem. Nikt się niczego nie domyśli. Przed Rzejowicami rozeszli się każdy w swoją stronę. Na wszelki wypadek lepiej, żeby nikt ich nie widział razem. Wrócili do domów bez przeszkód. Nikt o nic nie pytał, nikt chyba nic nie wiedział. A jeśli nawet, to nikomu nie przyszło do głowy, że te ciemne cmentarne duchy, tłukące się po nocy między grobami, to właśnie oni. Dopiero następnego dnia rozeszła się po Rzejowicach szokująca wieść: na cmentarzu straszy. W nocy dobiegają stamtąd jakieś dziwne odgłosy, jakby ktoś coś rozbijał, a zjawy materializują się i biją ludzi. Ciosy są silne, choć nikogo wokół nie widać. Mielczarkowi gęba się nie zamykała. - Z początku tożem myślał, że łupnął mnie jakiś wielki, niewidzialny ptak. Dopiero jak poczułem mokrość na kapocie, pojąłem, że to pecyna śniegu sama się ulepiła, z ziemi podskoczyła i buch mnie w plecy... Stojący obok Kaleta uśmiechnął się niedowierzająco. - A nie przywidziało się wam? Możeście byli po jednym głębszym? Chłop oburzył się. - Ani kropelki nie powąchałem. Niech skonam, jeśli łżę. Najpierw na cmentarzu coś kołatało aże jęczenie szło po ziemi. Toć je pod nogami czułem. Ale wtedy jeszczem się nie bał. Ciekawość mnie jeno wzięła. - A po coście na cmentarz wchodzili? - z głupia frant zagadnął Kaleta. - Nawet nie próbowałem - oburzył się Mielczarek. - Akurat wtedy jęczeć między grobami zaczęło. Już chciałem się cofnąć, jak mnie grzmotnęło. To i uciekłem. Takem gnał, że buty pogubiłem. - I nie znalazły się? - Co by nie? Leżały sobie, jak trzeba, na śniegu. Najlepszy dowód, że nie stworzenia tam były, ale siły nadprzyrodzone. Ludzie by buty zabrali i po krzyku. Aresztowanie Leśniczego z Zielonej Dąbrowy zawiadomiono, że woda w stawach w Uroczysku Knieja przerwała groblę. Jako cywilny pracownik lasów, inżynier Mieczysław Tarchalski powinien udać się tam natychmiast, jako żołnierz Armii Krajowej, porucznik "Marcin", powinien jednak zaczekać na swego gajowego. Kazimierz Budziłłowicz "Lis" miał przynieść dla niego konspiracyjną pocztę z Gidel od inż. Józefa Pomarańskiego. - Nie wiem, dlaczego Budziłłowicz się spóźnia - powiedział do żony - ale przecież się nie rozdwoję. Odbierz od niego przesyłkę, a sanie z końmi niech zostawi. Roboty przy grobli, ze względu na śnieg i mróz, przeciągnęły się aż do zmroku. Kiedy leśniczy wrócił, "Lisa" jeszcze nie było. Nie zaniepokoił się tym zbytnio, bo wiedział, że gajowy lubił po drodze odwiedzić kolegów. Zresztą w domu był inny kłopot. Żonę nagle rozbolał ząb. Pożyczywszy z folwarku sanie zawiózł ją do odległego o parę kilometrów Przyrowa do dentysty. Wrócił stamtąd koło ósmej wieczorem. Budziłłowicza nadal nie było. Dopiero wtedy "Marcin" zaniepokoił się. Poszedł po służbową klacz inżyniera Zielińskiego, agronoma majątku Zielona Dąbrowa. Nim znalazł siodło upłynęła prawie godzina. Wyjechał więc późno. Pogoda się pogorszyła. Mróz ściskał nie na żarty, zacinał ostry wiatr ze śniegiem. Ruszył wyciągniętym kłusem, pochylając się nisko, by nie wystawiać twarzy na kłujące igiełki śniegu. W ciemności z trudem odszukiwał drogę. Minął świeżą wycinkę. Na jeszcze nie wykarczowanej polanie leżała dłużyca, tu i tam widniały równo ułożone sągi. Zaledwie minął polanę, od strony Raczkowic ukazały się światła jadącego z przeciwka samochodu. Trzeba było zachować ostrożność. Mogli to być tylko Niemcy, a spotkanie z nimi, szczególnie po nocy, mogło zwiastować wyłącznie kłopoty. Zjechał za sąg drewna i ściągnął cugle. Auto z trudem przekopywało się przez biały puch. Trzeba było zaczekać