ďťż
They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Podobne

an image

Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!

— Bądźcie spokojni co do kucharza Marovo. — Jak to rozumieć? — Ostrzegliśmy go, że jeśli piśnie słowo, przypłaci to życiem. — Czy nie przypisujecie mu zbyt wielkiej wagi? Przecież to właściwie tuman! — Tuman, nie tuman. Zaszkodzić mógłby. Idę zaprosić oficera!... Pod koniec rozmowy z nauczycielem Betsihanina i Velomody stanęli u wejścia do chaty i podnieceni dawali mi wesołe znaki. Chłopiec podnosił ręce do wysokości swej twarzy i trzymając je od siebie w pewnej odległości pokazywał, że coś było tak 198 wielkie: większe niż orzech kokosowy. Drażniły mnie trochę ich chichoty. Nie czas był teraz na trzpiotowate zabawy. Gdy nauczyciel odszedł, Betsihanina przyskoczył do mnie i znowu podnosząc swe małe rączki powiedział z triumfem: — Taki! — Co: taki? — fuknąłem, już zły nie na żarty. — Chodź, vazaho, zobacz! — prosił i ciągnął mnie za rękaw. Ostro wyrwałem się z jego ręki i zgrzytnąłem: — Dajże mi święty spokój, gamoniu! Nie mam teraz czasu! Zbyt ostry głos, zbyt ostre szarpnięcie: nerwy! Obydwoje natychmiast przestali się uśmiechać. Betsihanina patrzył ponuro przed siebie, Velomody zgasła smętnie. Zły byłem na siebie i wziąłem w garść swe nerwy. Żałowałem wybuchu i przykrości wyrządzonej młodym przyjaciołom. Jak naprawić krzywdę? — Chodźcie, pokażcie mi! —: rzekłem przepraszającym głosem. Poprowadzili mnie znowu na werandę. Domyśliłem się, że chodziło o motyla, który rano wykluł się z poczwarki. Motyl w istocie wspaniale rozwinął się w olbrzymi okaz. Patrzyłem na niego olśniony: inne to oblicze świata aniżeli tamto, w którym młokos oficer był panem życia i w którym zabijano dobrodusznego piewcę legend. — Jakież to piękne! — spoglądałem z zachwytem na motyla. W przypływie uczucia pocałowałem Betsihahinę w brązowy policzek, a Velomody mocno uścisnąłem. — A teraz... dajcie mi pokój! — zawołałem zrywając się dp mych obowiązków. — A ty, Velomody, pomóż mi! Kucharzowi poleciłem natychmiast zastawić stół do przyjęcia. Wkrótce usłyszeliśmy na dworze zbliżające się kroki i urywki rozmowy. Przychodził podporucznik w towarzystwie nauczyciela Ramaso i wójta Rajaony. Tuż za nimi zjawił się Bogdan. — Otóż i jestem! — żywo zawołał oficer i chcąc zatrzeć poprzednie rozdźwięki powiedział żartobliwie: — Mnie dwa razy wzywać nie potrzeba! — Słusznie, bo jest też wielka różnica! — dostroiłem się do jego tonu. — Posłałem panu kulturalnego człeka. 199 — Tak — przyznał oficer — kapral Ali grzecznością nie grzeszy. — Zastanawiam się, czy wam, to jest wojsku i administracji kolonii, taki typ jest potrzebny. Na pewno czyni więcej szkód, aniżeli przynosi korzyści. — Jest potrzebny! Jest w wielu wypadkach niezastąpiony! Potrzeba nam często ciężkiej ręki! To kolonia! Zrobiłem odpędzający ruch ręką: — Nie poruszajmy tych tematów! Raczej łyknijmy coś na rozgrzanie serca. Widok dwóch butelek na stole wywołał u podporucznika głośny zachwyt. — O, pernod! — zaiskrzyły mu się oczy. — Przepadam za pernodem! Nalałem pernodu do pięciu szklaneczek i zmieszałem go z wodą. Oficer z zadowoleniem przyglądał się, jak płyn z przezroczystego stawał się mlecznobiały. Wznieśliśmy szklanki. — Na jaką intencję pijemy? — Za pomyślność... — chwilę oficer namyślał się, żeby znaleźć właściwy toast — chyba za pomyślność Madagaskaru! Velomody, zwyczajem kobiet malgaskich, pomagała kucharzowi. Podporucznik spostrzegł ją zwinnie zabiegającą około stołu i domyślał się, że to moja vadi. Wodził za nią badawczym wzrokiem. — Nie — podniósł głos — proponuję inny toast: pijmy za dwie rzeczy, z których Madagaskar może być dumny: za jego kobiety i za dzieło Francji. Wychyliliśmy szklanki, oficer jednym szybkim haustem. — Świetny pernod! — chwalił. — Tylko toast trochę kuleje — stwierdziłem wesoło. — Czy chciał pan powiedzieć, że dzieło Francji może tak szybko się zestarzeć jak tutejsze kobiety? — Młodych Malgaszek na Madagaskarze nigdy nie zabraknie! — To prawda! — przyświadczyliśmy mu wszyscy. Zasiedliśmy, jak było w planie: oficer, Bogdan i ja przy stole, nauczyciel i wójt pod ścianą. — Mam wilczy apetyt! — przyznał oficer. — Nic dziwnego przy takiej pracy — odezwał się Bogdan półgębkiem. Podporucznik zerknął na niego podejrzliwie, czy to nie drwiny. — Praca pracą — sapnął — niech ją diabli biorą razem z mieszkańcami tej zatraconej wsi! — Czy już przechodzimy na politykę? — parsknąłem żartobliwie. — Nie, wolę pić pernod. — Ja także. Świetnie się zgadzamy! Rozmowa rozwinęła się na temat naszej, Bogdana i mojej, pracy w Ambinanitelo. Zbieranie okazów tutejszej fauny wzbudziło ciekawość gościa, który dokładnie wypytywał się, jak to robimy. Chętnie udzieliliśmy mu wszelkich wyjaśnień. Gdy dowiedział się, że Bogdan urządza łowieckie wycieczki do puszczy, strzeliła mu do głowy nagle myśl i oficer zwrócił się do mego towarzysza: — Czy pan zapuszcza się daleko w głąb puszczy? — Czasem daleko. — To zna pan okoliczne lasy? — Dość dobrze. — I zapewne ustronia, które mogłyby służyć za kryjówki zbiegom? Naiwne pytanie. Takich ustroni w zapleczu Ambinanitela było bez liku. Widocznie pernod zaprószył mu trochę głowę. — Ach! — odrzekł Bogdan z zagadkowym westchnieniem. — Co znaczy „ach"? — spytał sztywno oficer podnosząc czarne brwi. > — Znam tam tyle miejsc ustronnych, że tysiąc nie ludzi, lecz słoni mogłoby ukrywać się do Sądnego Dnia. W poruczniku dojrzało postanowienie. Twardym wzrokiem ogarnął Bogdana jak gdyby swego żołnierza. — Zabiorę pana ze sobą do lasu! — rzekł nakazującym głosem. — Będzie pan moim zwiadowcą. Pośpieszyłem Bogdanowi z pomocą. — Znowu — chwyciłem krewkiego oficera za ramię — znowu zbliżamy się do spienionych wód polityki! A co do mego asystenta, to pozwoli pan, że na razie ja jestem jego patronem. I, poru- i 200 201 czniku, z porządnego zoologa nie róbcie — błagam was! — swego wyżła gończego. Nalałem mu rumu do szklanki: — Pod tę kurę, którą nas raczy Marovo, jeśli pan pozwoli! To szlachetny trunek z Reunionu! Oficer pił. Porzucił myśl o Bogdanie. Ale zawód, jaki go spotkał, jakoś go rozdrażnił. Prosił o jeszcze jedną szklankę rumu, sam sobie ją nalał. Wychylił szybkim haustem. Zaległo milczenie