Alleluja! W samą porę dwa debile zorientowały się, że są dla siebie stworzeni!
Dobrze będzie, jeżeli doczekamy do ¶rody. Ale nie lubię, jak tak mówicie. — Każdemu potrzeba z kim¶ pogadać — rzekła kobieta. — Przedtem mieli¶my religię i inne banialuki. Teraz każdy powinien mieć kogo¶, z kim mógłby szczerze pomówić, bo choćby człowiek byt nie wiadomo jak dzielny, czasami czuje się bardzo samotny. — Nie jeste¶my samotni. Jeste¶my wszyscy razem. — Na widok tych maszyn co¶ się dzieje z człowiekiem — powiedziała kobieta. — Wobec takich maszyn jeste¶my niczym. — A jednak możemy je pokonać. — Słuchajcie — powiedziała. — Przyznałam wam się do smutku, ale nie my¶lcie, że mi brak ¶miało¶ci. Mojej ¶miało¶ci nic się nie stało. — Smutek rozproszy się, gdy słońce wstanie. On jest jak mgła. — Jasne — odparła. — Jeżeli tak wolicie. Może to na mnie przyszło od gadania tych głupstw o Walencji. I przez tę ruinę człowieka, co poszła obejrzeć swoje konie. Bardzo go zraniłam moim opowiadaniem. Zabić go, owszem. Skl±ć, tak. Ale ranić — nie. — Jak to się stało, że¶cie byli z sob±? — A jak to się dzieje, że człowiek z kim¶ jest? W pierwszych dniach ruchu, a i przedtem, był czym¶. Czym¶ poważnym. Ale teraz się skończył. Szpunt wyci±gnięto i całe wino wyciekło z bukłaka. — On mi się nie podoba. — Wy mu się też nie podobacie, i nie bez racji. Tej nocy spałam z nim. — U¶miechnęła się i pokiwała głow±. — Vamos a ver2 — rzekła. — Zapytałam go: „Pablo, dlaczego nie zabiłe¶ cudzoziemca?" „To dobry chłop, Pilar — odpowiedział. — Porz±dny chłop". Więc go pytam: „A rozumiesz ty, że teraz ja tu dowodzę?" (hiszp.) — Zobaczymy. KOMU BIJE DZWON 113 „Tak, Pilai-i tak" — powiedział. PóĽniej w nocy słyszę, że nie ¶pi i płacze. Pl±cze tak urywanie, paskudnie, jak płacze mężczy- zna, kiedy się zdaje, że ma w sobie jakie¶ zwierzę, które nim potrz±sa. „Co ci jest, Pablo?" — spytałam, objęłam go i przytrzymałam mocno. „Nic, Pilar. Nic". „Owszem. Co¶ się z tob± dzieje". „Ci ludzie — powiedział. — To, że mnie tak opu¶cili. La gente". „No tak, ale przecież s± ze mn±, a ja jestem twoja kobieta". „Pilar — on na to. — Pamiętaj o poci±gu". — A potem: „Niech ci Bóg dopomoże, Pilar". „Po co mówisz o Bogu? — spytałam. — Co to znów za gadanie?" „Tak — odpowiedział. — Bóg i Virgen"3. „Que va. Bóg i Virgen\— ja do niego. — To tak się mówi?" „Boję się umrzeć, Pilar. — On na to. — Tengo miedo de morir. Rozumiesz?" „To wyłaĽ z łóżka — powiedziałam. — W jednym łóżku nie ma miejsca dla mnie i ciebie, i twojego strachu naraz." Wtedy się zawstydził i umilkł, a ja zasnęłam, ale z niego już jest ruina, człowieku. Robert Jordan nic nie odpowiedział. — Przez cale życie przychodzi na mnie od czasu do czasu taki smutek — ci±gnęła kobieta. — Ale nie jest podobny do smutku Pabla. Nie osłabia mojej ¶miało¶ci. — Wierzę. — Może to jest co¶ w rodzaju miesi±czki u kobiet — powie- działa. — A może w ogóle nic. — Przerwała, po czym mówiła dalej: — Wielk± nadzieję pokładam w Republice. Wierzę mocno w 3 (hiszp.) — Dziewica, Naj¶w. Maria Panna. 114 HRNKST HHMINGWAY Republikę i mam przynajmniej tę wiarę. Wierzę z całym zapałem, tak jak ci, co s± religijni, wierz± w tajemnice. — Na pewno. — A wy macie tę sam± wiarę? — W Republikę? — Tak. — Mam — powiedział pragn±c w duchu, żeby to była prawda. — Tom rada — rzekła kobieta. — I nie boicie się? — ¦mierci nie — odparł zgodnie z prawd±. — A czego innego? — Tylko tego, że mogę nie spełnić obowi±zku, tak jak powinienem. — A schwytania, jak tamten? — Nie — odrzekł też zgodnie z prawd±. — Gdyby człowiek bal się schwytania, byłby tym tak zaprz±tnięty, że stałby się bezużyteczny. — Bardzo chłodny z was chłopak. — Nie — odpowiedział. — Nie s±dzę. — Owszem. Głowę macie chłodn±. — To dlatego, że jestem bardzo przejęty swoj± prac±. — A nie lubicie różnych przyjemno¶ci życia? — Lubię. Nawet bardzo. Ale nie tak, żeby mi przeszkadzały w pracy. — Wiem, że lubicie popijać. To zauważyłam. — Tak. Bardzo. Ale nie tak, żeby mi to przeszkadzało w pracy. — A kobiety? — Lubię je bardzo, ale nie przywi±zuję do nich wielkiej wagi. — Nie ci±gnie was do nich? — Owszem. Ale jeszcze nie spotkałem kobiety, która by mnie zajęła tak, jak podobno powinna. — Co¶ mi się zdaje, że teraz kłamiecie. — Może trochę. — Przecież was ci±gnie do Marii? — Tak. Nagle i bardzo mocno. 115 KOMU BIJE DZWON — Mnie też. Ogromnie j± lubię. Tak. Ogromnie. — Ja to samo—powiedział Robert Jordan i poczuł, że głos mu więĽnie w gardle. — Ja także. — Przyjemnie mu było to mówić i powiedział pełnym zdaniem po hiszpańsku: — Ja bardzo j± lubię. — Zostawię was samych, kiedy już pogadamy z El Sordem. Robert Jordan milczał. Potem powiedział: — To niepotrzebne. — Owszem, człowieku. Potrzebne. Nie ma już wiele czasu. — Czy wła¶nie to zobaczyli¶cie w mojej ręce? — zapytał. — Nie. Zapomnijcie o tamtych bzdurach z ręk±. Odsunęła to od siebie razem ze wszystkim, co mogło być złe dla Republiki. Robert Jordan milczał. Patrzał na Marię, która ustawiała naczynia w jaskini. Wytarła ręce, obróciła się i u¶miechnęła do niego. Nic mogła słyszeć, co mówiła Pilar, ale u¶miechaj±c się do Roberta Jordana zarumieniła się mocno pod opalenizn±, a potem u¶miechnęła znowu. — Przecież jest także i dzień — powiedziała kobieta. — Macic noc, ale dzień też. Jasne, że nie ma tu takich zbytków, jak w Walencji za moich czasów. Ale możecie pój¶ć sobie na poziomki albo co. — Roze¶miała się. Robert Jordan położył rękę na jej masywnym ramieniu. — Lubię cię — powiedział. — Lubię cię bardzo. — Z ciebie prawdziwy Don JuanTenorio4—odparła kobieta, zakłopotana i rozczulona. — Każdego kiedy¶ zaczyna się lubić. O, idzie Agustin. 4 Don Jiian Tcnorio — pełne brzmienie imienia i nazwiska słynnego bohatera wielu utworów literackich,'/. których pierwszym była komedia El Hurlador de Scylla (Uwodziciel s Sewilli), pióra wielkiego dramatopisarza his/.pańskiego Gabriela Tclleza (1571—1648) pisz±cego pod pseudoni- mem Tirso dc Molina. Utwór ten osnuty został na legendzie ludowej, stanowi±cej odt±d motyw rozlicznych przetworzeń. Najbardziej znane /