Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
- Prędzej - chcę pokazać panu Zantmanowi... Wymyśl pan coś, panie Smith. Pan jest dosyć ograniczony. Przypomnij pan sobie ziemię Baffina i fokę. - Ja już nie wiem co - rzekł Smith, spoglądając tępo mętnymi źrenicami amatora ginu. - Wszystko zużyte. Wszyscy już zużyci, zmięci, zaświ... to jest... te... - Głupiec z pana - zżymał się kapitan. - Prędzej - prędzej - potrzebuję, aby ktoś mnie uczuł. Czasem czuję zwątpienie. Czasem ogarnia mię zwątpienie. W tej chwili niepotrzebnie poruszyłem się - ale zaświerzbiała mię pięta, a jest to u mnie wrodzone, że zawsze wtedy świerzbi, kiedy nie potrzeba. - Może by użyć pana Zantmana - mruknął Smith, przypatrując mi się z nie tajoną złośliwością. - A wie pan, to niezły pomysł - zawołał kapitan. - Użyjemy pana Zantmana. Jest jeszcze świeży. Jeszcze nie poczuł mnie dotąd - najlepiej poczuje mnie na własnej skórze... Racja - to będzie najprościej. - Jeśli kapitan rozkaże - rzekł Smith, i ujął mię ciepło za rękę i ścisnął jak w kleszczach (zupełnie tak samo ujął mię raz na lądzie jeden sierżant - z początku ciepło, a potem bardzo mocno) - to zmajstrujemy wielką wędkę, wbijemy na haczyk pana Zantmana i złowimy na tę przynętę wielką rybę głębinową. Ryba połknie pana Zantmana, a my rozpłatamy jej brzuch i wyciągniemy go jeszcze żywego, jak Jonasza. To będziesz pas. Ba, ba, pamięta pan, panie kapitanie, nie takie hece wyprawialiśmy w Zatoce Karaimskiej - tam było dopiero - ho, ho... - Głupiś pan - powtórzył kapitan. - To są ot - banialuki. Co on w ten sposób poczuje? Nic nie poczuje. Poza tym jest pasażerem... hm... Tylko bez brutalności, Smith, bez brutalności. Głupiś pan - wrzasnął - milcz pan! Ja już mam potąd pańskich szpasów i kawałów, prawdę mówiąc, rzygam nimi! Nie ma w nich sensu za grosz. Ja potrzebuję, żeby poczuł, żeby poczuł kapitana Clarke, poczuł bez listka figowego i bez żadnych dodatków, jak go Pan Bóg stworzył. Pluję na białe, zaprasowane spodnie i kapitańską czapkę z galonami! Ja chcę rozebrać się, chcę być goły - rozumiesz pan! - goły i włochaty! A czy pan Zantman po tym całym pańskim idiotycznym Jonaszu pozna mnie, mnie, Clarkego, gdy się rozbiorę?! - My tu nie potrzebujemy się krępować - zamamrotał Smith ustami pełnymi gumy. - Nie ma pensjonarek. Ani konsulatów! - Nie pozna mnie - rzekł kapitan z namysłem - ale jeśli nie pozwolę mu zapinać podwiązki? Jeśli nie pozwolę zapinać podwiązki, Smith, i będzie chodził z opadającą skarpetką? Cóż wtedy? Do pioruna! Wtenczas pozna mnie, wtenczas będzie wiedział, kto jestem, bo łydka jest włochata! Do diabła! Te szczury lądowe ze swoimi białymi portkami i pocztówkami biało_niebieskimi zapominają, że kapitańska łydka jest włochata. Prędzej, panie Zantman, słyszał pan? Prędzej! Żywiej, panie! - Prędzej, panie! - powtórzył Smith i ścisnął mi rękę. - Tak to lubię - rzekł kapitan spokojniej po chwili. - Widzę, że z panem można trafić do ładu, panie Zantman, choć nie ma pan kołyszącego się chodu. Mieliśmy tu dwa lata temu jednego szczura lądowego - beznadziejnie zakutego. Trzeba było wyprosić go ze statku prosto do wody, gdyż kiedy kazałem mu - głupstwo - podnieść kołnierz od marynarki, kwiczał jak zarzynane prosię, a my, żeglarze, wie pan, nie lubimy kwiczołów. - Myślę, że już teraz dosyć - rzekłem, gdy Clarke odszedł zostawiając mię samego z porucznikiem. - Myślę, że teraz można by już zapiąć skarpetkę - dodałem poufale, chcąc załatwić rzecz polubownie, tonem pochlebnym i porozumiewawczym dyskretnej tolerancji dla niewybrednych dziwactw kapitana. - Co? - rzekł na to Smith, odstępując ode mnie na dystans ramienia. - Co? Co pan sobie myśli? Nie radzę panu - nie radzę panu nawet, jak pan będzie sam w kajucie. A to co - huknął groźnie, aż dostałem gęsiej skórki. - Niech no pan nie będzie zbyt dowcipny! Do chol... zssr... - Zmieszałem się i zaczerwieniony po same uszy bąkałem tylko: - Ależ nie, nie, nie... ja tylko tak sobie... Ta, ta... gdzieżby? Nic podobnego! - zupełnie jak raz w tramwaju i jak raz na majówce..