Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
W razie oporu, pułk. Poletika groził Domożyrowowi aresztem i wojną z baronem Ungernem i z hetmanem Siemionowym. Był to oszołamiający potok grzmiących słów, groźnych frazesów, pewnych siebie gestów i bezgranicznej bezczelności. Jeden wszakże z rozkazów tego nowego naczalstwa wzbudził we mnie i w adjutancie komendanta poważne podejrzenia co do przyjezdnej grupy pięciu. Rozkazem tym zostałem mianowany gubernatorem Mongolji. Dlaczego mnie właśnie powierzono ten urząd? Mongołowie, Chińczycy i Rosjanie Zachodniej Mongolji znali mię oczywiście dobrze, lecz któż wiedział o moich wpływach i stosunkach w Mongolji w jakiejś nieznanej białej organizacji na Syberji? Z tego wywnioskowałem, że dokument organizacji o mojem mianowaniu był sfabrykowany na poczekaniu w Uliasutaju przez przybyłych oficerów. Lecz w jakim celu to uczynili? Na to odpowiedziały mi wypadki dni najbliższych. Grupa pięciu marzyła o przerzuceniu wszystkich istniejących już rosyjskich oddziałów partyzanckich do Urianchaju przeciwko wojskom sowieckim. To był cel jasny i zrozumiały. Lecz właśnie wtedy, gdy układano plan tej wyprawy, nadeszły wiadomości, że sowiety wprowadziły do Urianchaju znaczne siły i porozumiały się z gubernatorem chińskiego Sinkiangu. Ten zaś przyrzekł, że, o ile w północnej Mongolji zacznie się ruch białych oddziałów w stronę Urianchaju, wówczas on rzuci na ich tyły 20.000 żołnierzy chińskich i w ten sposób zmusi je do przejścia granic Urianchaju. Wówczas Urianchaj stałby się pułapką dla oficerów i żołnierzy-uciekinierów, a niepokojąca sowiety kwestja tworzenia przez Siemionowa, Ungerna i Kazagrandi sił antybolszewickich na terenie Hałhi byłaby zlikwidowana na zawsze. Po tej zaś likwidacji ja, jako samozwańczy gubernator Mongolji, byłbym przez Chińczyków zaaresztowany i wydany sowietom. Gdy to wszystko doszło do naszej wiadomości, grupa pięciu została zaproszona na zebranie oficerów dla wyjaśnienia niektórych, budzących niepokój wątpliwości. Wątpliwości te zaś były bardzo poważne i zatrważające. Nie mogliśmy zrozumieć, w jaki sposób tych pięciu ludzi mogło przedostać się, mając tylko sowieckie pieniądze, przez Urianchaj, zajęty przez sowieckie wojska, przedostać się całą rodziną, gdyż w grupie było czterech braci. A przytem mieli oni dobre ubranie, uzbrojenie, konie i, co było najbardziej podejrzane, olbrzymią ilość dokumentów, wydanych z organizacji antybolszewickiej. Dlaczego ci oficerowie zatrzymywali się po drodze tylko w domach sowieckich sympatyków, jak naprzykład u Burdukowa w Uliasutaju? Tajny nasz wywiad doniósł, że Burdukow dał przybyłym sporą ilość srebra i dolarów, podejmował ich hucznie i wspaniale i schował u siebie jakieś papiery, oddane mu przez grupę pięciu. Na zebraniu oficerów pułk. Poletika w tonie przechwałki oznajmił, że jeden z Filipowych był adjutantem sowieckiego głównodowodzącego, Kamieniewa, i razem z nim odbył pierwszą niefortunną wycieczkę delegacji sowieckiej do Anglji. Skutkiem tej przykrej pogadanki miejscowych oficerów z nieznanymi przybyszami było wyrażenie ostatnim wotum nieufności; w parę zaś dni potem nastąpił rozłam w oddziale, gdyż sam komendant i jego grupa łatwowiernie przeszła na stronę przybyłych. Nie pomogły żadne perswazje, jakkolwiek jeden z najenergiczniejszych oponentów i sceptyków, bardzo rozumny, niemłody już oficer wyraźnie zaznaczał, że przyjezdni są zdrajcami już choćby dlatego, że publicznie wymieniali nazwę tajnej białej organizacji, imiona i adresy jej przywódców, wiedząc przecież, że szpiegowie sowieccy są rozsiani wszędzie po Mongolji. W rezultacie większość oficerów twierdziła, że nieznani przybysze są ajentami sowietów, delegowanymi dla unicestwienia wysiłków i akcji oddziałów antybolszewickich na terenie Hałhi. Grupa zaś komendanta Michajłowa wierzyła w lojalność nieznajomych i w prawdziwość ich dokumentów osobistych. Powstały nowe spory, niesnaski, zupełny rozłam w oddziale. Pierwsza grupa żądała aresztowania podejrzanych przybyszów, druga zaś opiekowała się nimi, i nawet sam komendant wtajemniczył ich w sprawy oddziału uliasutajskiego i dopuścił do rokowań z saltem Czułtun-Bejle coraz to nieprzychylniejszym dla Rosjan. Jednakże grupa pięciu przycichła. Nie było już mowy o tworzeniu korpusu z wojowniczych Mongołów, o dyplomatycznych stosunkach z Pekinem i z Urgą, o ogłoszeniu barona Ungerna za wyjętego z pod prawa i o walce zbrojnej z hetmanem Siemionowym. Nie wspominano więcej o mojem gubernatorstwie w Mongolji, czego stanowczo odrazu się zrzekłem, nie zważając na usilne ich prośby; nie wspominali również przyjezdni o nowych awansach i zmianach w składzie dowództwa i o wyprawie do Urianchaju. Czuli widocznie, że każdy ich krok bacznie śledzono. Nareszcie po nieudanej wyprawie do Jassaktn-chana, przybył do Uliasutaju pułk. Domożyrow ze swym oddziałem. Natychmiast zaczęły się na nowo intrygi i spory o władzę pomiędzy komendantem Michajłowem, grupą pięciu, i Domożyrowem. Oficerowie i żołnierze podzielili się na grupy stosownie do sympatyj dla któregoś z pułkowników. Powstały spory i nawet bójki. Oddział, który mógł stanowić obronę dla uciekinierów rosyjskich w Mongolji, zdemoralizował się doszczętu i coraz szybciej przekształcał się w bandę. Najpoważniejsi i najuczciwsi oficerowie zupełnie wycofali się z życia oddziału i kolonji rosyjskiej, tylko z musu pełniąc swe czynności wojskowe. Domożyrow i grupa pięciu, finansowana przez bolszewika Burdukowa, na wyścigi wysyłali gońców: pierwszy do barona Ungerna, drudzy do Żywego Boga i do Pekinu. Lecz salt Czułtun-Bejle przyłapywał gońców z listami. Michajłow ze swej strony słał listy do barona Ungerna z różnemi zapytaniami, prosząc saita o dostarczanie ich do Urgi, lecz Czułtun, pozornie zgadzając się na to, listy te również zatrzymywał. Nareszcie zaszedł wypadek, który ostatecznie dowiódł, że w oddziale uliasutajskim dyscyplina już nie istnieje. Pewnego poranku żołnierze rzucili się na skład broni i rozgrabili go, zabrawszy karabiny, kulomioty i naboje, które częściowo należały do rządu mongolskiego. Ta-ak! zauważył głosem smutnym mój agronom. Niedługo już będziemy mieli nasz własny sowiet. Rzeczywiście, wypadki biegły tak szybko, że można było przewidywać podobny koniec. Żołnierze urządzili swój własny wiec, na którym jakiś kozak bardzo złośliwie zaproponował: Mamy teraz aż siedmiu pułkowników. Każdy z nich ma się za naczelnego dowódcę, i wszyscy się kłócą. Co mamy robić? Kogo słuchać? Radzę rozłożyć wszystkich pułkowników na placu i bić ich nahajami. Ten, który się okaże najwytrwalszym, niech pozostanie naszym dowódcą