Alleluja! W samÄ porÄ dwa debile zorientowaĹy siÄ, Ĺźe sÄ dla siebie stworzeni!
W powrotnej drodze albo się spotkają, albo i nie. - A twoją porcję truskawek panicz ci przyniesie, jeśli taki łaskaw! - krzyknęła za dziewczynką Magdalena. Gabi podziękowała skinieniem głowy i uśmiechem. Wiedziała, co to znaczy. W okolicy wszyscy wiedzieli, że od księdza proboszcza niepodobna było wyjść bez koszyczka owoców, i to o każdej porze roku. Dostawał je każdy: przechodzień i gość, żebrak i kolator, krajowiec i cudzoziemiec. Olbrzymie sady proboszcza, obejmujące kilka włók ziemi, nie bywały nigdy wydzierżawiane i ani jeden z nich owoc nie szedł na sprzedaż. Wszystko rozdawały szczodre ręce proboszcza. Opowiadano sobie, że był bardzo bogaty, i właśnie wszystko, co miał, szło rokrocznie na utrzymanie tych pięknych ogrodów. Opowiadano sobie z uśmiechem, w którym więcej było miłości niż drwin, że gdy biskup po wizycie diecezjalnej wyjeżdżał, ksiądz proboszcz, czerwony i spocony z zawstydzenia, stawiał zawsze na koźle powozu koszyk brzoskwiń i mówił z błagalnym uśmiechem: - Wasza ekscelencja mi nie odmówi, sam je sadziłem, proszę uczynić mi tę łaskę... Opowiadano sobie, że gdy pewna dama z sąsiedztwa, posiadająca olbrzymie sady i katar żołądka, absolutnie odmówiła przyjęcia moreli, przyjechawszy do domu znalazła ich pełen koszyk za budą powozu i ze złości kazała je utopić w studni razem z koszykiem. Byli naturalnie tacy, szczególniej między nędzą okoliczną, którzy sznurem ciągnęli pod sztachety plebanii, a wpuszczeni do środka wychodzili obładowani jak tragarze. Dla siebie proboszcz nie był taki łaskaw, skąpo wydzielał Magdalenie owoców na konserwy, których sam prawie nie jadał. Natomiast lubił, wziąwszy dojrzały owoc w rękę, przyglądać mu się długą chwilę i wąchać go, przymykając oczy. Gabi wcześnie załatwiła swoje sprawy w mieście i przypomniawszy sobie zalane wczoraj syropem truskawki do smażenia, pośpiesznie wracała do domu najbliższą drogą. Kończył się właśnie czas truskawek i czereśni, wobec czego wszystkie inne sprawy oraz przyjemności należało odłożyć na potem. Gabi zatem nie czekała na Huberta i szła szybko, dzwoniąc słoikami w koszyku. Jakoś w połowie drogi napotkała Józka i Franka, ogrodniczków pana Hipolita. Chłopcy szli od swego chlebodawcy do proboszcza, naturalnie po truskawki - nieśli mu w zamian bukiety ułożone piramidalnie na tle szparagowych gałązek, a w których gust pana Hipolita wypowiadał się w całej pełni. - Ale ja dla panienki też mam bukiet, co ja go uzbierał na łąkach - powiedział Franek i wyjął z koszyka zbity pęk pachnących kwiatów. Gabi podziękowała z uciechą. Właśnie mało teraz miała kwiatów w ogrodzie, a bukiet na biurku ojca już nie był świeży. Szła dalej, pełna radości z tego dnia uroczystego, z zapachu polnych kwiatów, z przyjaźni miłego Huberta, z wesołych podskoków Bosego. Minęła sztachety sadu i otwierała furtkę, gdy drogę jej zaszedł pan Hipolit. Najpierw popatrzył na nią, potem na koszyk, wreszcie na kwiaty i nagle zapytał: - A te kwiaty to skąd? Oburzona napaścią Gabi postanowiła nie odpowiadać i chciała przejść mimo, ale pan Hipolit zastąpił jej drogę. - Pytam skąd te kwiaty? - ponowił groźnie zaczepkę. Wiktoryna i Marylka, zwabione podniesionym jego głosem, wyszły przed dom, na podwórze. - A panu co do tego? - powiedziała spokojnie Gabi. - Co mi do tego? To, że już od dawna pytam się siebie, kto to mi kwiaty zrywa w ogrodzie. Ale tego się nie spodziewałem, żeby dorosła panna, z przyzwoitego domu... - Oszalał pan! - krzyknęła ze zgrozą Gabi. - Oszalał? Może mi powiesz, że to u ciebie rosną róże Rayon D'or, a może u ciebie begonie? - Pan Hipolit wyrwał bukiet z rąk Gabi i z jego środka, z gąszczu niezapominajek, smółek i złocieni naprawdę wydobywał kompromitujące begonie i róże złociste. Gabi łzy napłynęły do oczu. Chciała zawołać, że to Franek darował jej ten bukiet, ale czyż mogła narażać na cięgi chłopca, który z przyjaźni ku niej zbłądził? - Przysięgam panu, że nie zrywałam tych kwiatów w ogrodzie pana - wyjąkała, a łzy spłynęły po jej policzkach. Marylka uśmiechnęła się drwiąco, a Wiktoryna burknęła donośnie: - Tak, tak, przysięgać łatwo! Gabi postawiła koszyk na ziemi. Zupełnie blada, szeroko otwartymi oczyma objęła całą trójkę i powiedziała cicho, ale tak wyraziście, że aż pan Hipolit cofnął się o krok: - Strasznie mnie krzywdzicie, a ja jestem sierota... I zawróciwszy na miejscu poszła przed siebie aż w gąszcze nad brzeg rzeczki. VIII Była już zupełnie wyczerpana z płaczu i poczucia swej krzywdy, gdy Hubert odnalazł ją wśród dzikich malin nad brzegiem. Chłopiec trząsł się z oburzenia, spotkał bowiem Marylkę, która ze współczującą miną opowiedziała mu o tym, co zaszło. - Ale ja cię pomszczę, ja cię pomszczę - mówił ściskając ręce Gabi, a oczy jego ciskały pioruny. - Aż drzazgi będą lecieć - tupnął nogą. Gabi, niezdolna wypowiedzieć słowa, dawała głową znaki, że nie, że nie wolno. - Przypomnij sobie, Ewangelię - zdołała wyjąkać. Hubert nie chciał sobie przypomnieć i uciekł się do sofizmatu. - Toteż to nie będzie zemsta, tylko kara - wygłosił. - Ewangelia nie ma nic przeciwko sprawiedliwości, a nawet przeciwnie. Pomyśl, jakby się zło rozpanoszyło, gdyby go nie karać choć od czasu do czasu. Był tak zły, że nawet zapomniał o żartach i dowcipach i wszystko mówił na serio. Gabi ciągle przeczyła głową, choć już coraz słabiej. - Ukarać sprawiedliwie może tylko ktoś bezstronny - powiedziała - ktoś, kogo to wszystko nie dotyczy, kto jest w stanie osądzić rzecz z zimną krwią